EN

20.09.2021, 10:51 Wersja do druku

Publiczność pokochała Normę

„Bulwar Zachodzącego Słońca" Andrew Lloyda Webbera w reż. Jacka Mikołajczyka w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Anita Nowak.

fot. Andrzej Makowski/mat. teatru

Na ten musical mogłabym chodzić codziennie. Powodów jest wiele. Zacznijmy od spraw prozaicznych. Oszołomienie technicznymi możliwościami Opery Nova. Zmiana miejsc akcji odbywa się na oczach widzów. Schody, apartamenty, salony,  gabinety, knajpy, plany filmowe w zależności od potrzeb akcji, w całości lub fragmentach, dzięki potężnej maszynerii wznoszą się i opadają. Czasem na niższym poziomie w salonie toczy się akcja główna, a na wyższej płaszczyźnie, widzimy co dzieje się w buduarze. Za sprawą nagrania filmowego  obserwujemy pędzący nocą po krętej szosie samochód, który potem zatrzymuje się przed wytworną,  wyczarowaną za sprawą multimedialnych projekcji Adama Kellera, rezydencją. To iluzja godna Hollywoodu. I tam też w scenariuszu toczy się dominująca część wydarzeń.

Scenograf,  Mariusz Napierała nie tylko wymyślił i zaprojektował przestrzeń, ale i wypełnił ją zgodnie z ówcześnie panującym stylem hollywoodzkich rezydencji lat pięćdziesiątych. Dominującym elementem w oprawie plastycznej są potężne, jak w rewiach schody, które Norma schodząc i wchodząc  z trochę prtensjonalnym wdziękiem ogrywa, przydając postaci charakterystycznych dla gwiazd minionej epoki Hollywoodu, cech. Doskonale prezentują się podczas tego przemieszczania bohaterki nieprawdopodobnie urokliwe, też z epoki kina niemego rodem kostiumy Ilony Binarsch. Zresztą wszystkie kostiumy są tu ogromnej oryginalności i urody. Przydają one także piękna  scenom baletowym. Choć Jarosław Staniek i Katarzyna Zielonka stworzyli w tej inscenizacji wiele ciekawych i oryginalnych układów i przepięknie skomponowanych żywych obrazów. Ogromny udział w budowaniu klimatu przedstawienia i podkreślania stanów emocjonalnych bohaterów ma też reżyser świateł, Maciej Igielski. A rzecz to przecież głównie o emocjach.

fot. Andrzej Makowski/mat. teatru

Ogromną rolę w przekazywaniu emocji bohaterów pełni tu zwłaszcza muzyka Andrew Lloyda Webbera. Ze względu na gwałtowne często zmiany nastrojów postaci i sytuacji, w jakich one się znajdują, występuje  ciekawe żonglowanie stylami, a i dopasowywanie  brzmień instrumentów do wymogów choreografii,  zmian tempa ruchu scenicznego. Krzysztof Herdzin poprowadził orkiestrę Opery Nova perfekcyjnie i z wielką brawurą. Bardzo dobrze też zadbał o przygotowanie chóru Henryk Wierzchoń.

Norma Desmond, była gwiazda filmu niemego, po długiej przerwie spowodowanej nadejściem epoki  kina dźwiękowego,  próbuje wrócić na ekran. Na swoje nieszczęście jednocześnie zakochuje się w znacznie od siebie młodszym pisarzu, z którym rozpoczyna pracę nad scenariuszem. Z tego musi wyniknąć jakaś wielka tragedia. I tak też się dzieje. Scenariusz odrzucają, a młody kochanek próbuje odejść, ale nie udaje mu się zdążyć. Zraniona kobieta go zabija.

W premierowym spektaklu w roli Normy wystąpiła znakomita aktorka, na co dzień ściśle współpracująca z warszawskim Teatrem Syrena, Jolanta Litwin- Sarzyńska o przepięknym, mocnym głosie o dużej skali, szczególnie ciekawie brzmiącym zwłaszcza w niskich rejestrach. Ale najbardziej urzekło mnie jej aktorstwo. Tak cudownie rzeźbionych na twarzy stanów emocjonalnych, spojrzeń i gestów często się nawet w teatrach dramatycznych nie spotyka. Sarzyńska niezwykle naturalnie posługuje się środkami jakby żywcem zaczerpniętymi z kinematografii lat dwudziestych. Ona na scenie po prostu jest gwiazdą z tamtej epoki, a przy tym bardzo wrażliwą, a zarazem ambitną kobietą. Dlatego odwet za porażkę, w jej wykonaniu jest w pełni przez widza akceptowany. Publiczność pokochała jej Normę.

Tym spektaklem reżyser Jacek Mikołajczyk odniósł wielki artystyczny sukces. Stojącym owacjom nie było końca.

fot. Andrzej Makowski/mat. teatru

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Anita Nowak