Grzegorz Królikiewicz jakoś przestał drażnić, właściwie przestał istnieć. W ostatnich latach głośno było o nim nie z racji artystycznych sukcesów albo i porażek, ale dzięki zaangażowaniu w ideologiczne spory, polityczne afery i środowiskowe hucpy - pisze Wojtek Kałużyński w Przekroju.
Gdy siedem lat temu, po śmierci Kazimierza Dejmka prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki mianował Królikiewicza dyrektorem Teatru Nowego, wybuchła awantura na całą Polskę. Zespół zastrajkował, aktorzy przez dwa miesiące okupowali budynek. W sprawę zaangażowało się całe środowisko, w większości Królikiewiczowi przeciwne. Olgierd Łukaszewicz, wówczas prezes ZASP, przed telewizyjnymi kamerami opowiadał o swoim prywatnym, poniżającym doświadczeniu współpracy z Królikiewiczem. "Metoda polegająca na wywoływaniu niespodziewanych, niekontrolowanych reakcji psychicznych u aktora i na ich filmowaniu jest zaprzeczeniem teatru" - mówił. Królikiewicz kierował Nowym przez dwa lata. Bez większych sukcesów. Wystawił między innymi "Montserrat" Emmanuela Roblsa i "Obronę Sokratesa" Platona we własnej reżyserii - tylko po to, by uprawiać średniego lotu publicystykę. Samą niepoprawność polityczną reżysera poczytywano za dowód psychicznej aberracji. "Przeci