"Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Spektakl jest piękny wizualnie i znakomicie zagrany, wszak mamy do czynienia z zespołem TN. W samej jednak opowieści, którą znamy z wybitnej powieści i takiegoż filmu, i którą to opowieść dość wiernie autorki przenoszą na scenę, było coś niesłychanie męczącego. Ta próba przyjrzenia się wydarzeniom sprzed ponad 120 lat – zamiast wywołania zaintrygowania, zaciekawienia, może nawet oburzenia – właśnie zmęczyła. Celowo?
Teorii dotyczących zniknięcia dziewcząt pojawiły się już tysiące – od zjedzenia pensjonariuszek przez dzikie zwierzęta po porwanie je przez UFO. Tutaj - w kończącej spektakl scenie zasugerowane (a raczej dość wprost podane) zostają powody poniekąd ekologiczne, a wątek obecnego przecież mocno w powieści – powiedzmy - żywiołu kobiecości opakowany został w folię zgoła feministyczną.
W sumie – dlaczego nie, można przecież i tak, ale… było w tym finale coś sztucznego, jakaś nuta zagrała fałszywie, może dlatego, że na końcu postawiono kropkę czy nawet wykrzyknik a nie znak zapytania? Może lepiej, żebyśmy się nie dowiedzieli, co tak naprawdę się pod tą Wiszącą Skałą wydarzyło?
No może.