Rolę w „Brzezinie” zbudowalem z drobiazgów - powiedział PAP aktor Olgierd Łukaszewicz. 2 marca obchodziliśmy rocznicę śmierci Jarosława Iwaszkiewicza, niedawno w jednym tomie ukazaly jego „Opowiadania filmowe” z „Brzeziną” i „Pannami z Wilka” na czele.
W tomie „Opowiadania filmowe” znalazły się „Panny z Wilka” „Brzezina”, „Stracona noc”, „Tatarak”, „Matka Joanna od Aniołów”, "Zygfryd" i "Kochankowie z Marony". Poprzedza wstęp pióra reżysera Janusza Majewskiego, który podzielił się z czytelnikami trzema wspomnieniami z różnych etapów swej kariery, w których Jarosław Iwaszkiewicz odegrał znaczącą rolę.
W "Straconej nocy" wyreżyserowanej przez Majewskiego zagrał Olgierd Łukaszewicz, być może najmocniej kojarzony z ekranizacjami Iwaszkiewicza aktor. Zawdzięcza to rzecz jasna "Brzezinie" Andrzeja Wajdy. "Przyjęła się opinia, że ten film był kręcony bez scenariusza" - powiedział PAP Łukaszewicz. "Potwierdzenie, że tak było, znalazłem w książeczce Andrzeja Wajdy, gdy myślałem, że może pamięć mnie już zawodzi… Rzeczywiście, nie udostępniono nam scenopisu, podstawą dyskusji była nowela Iwaszkiewicza. Daniel Olbrychski miał już wprawę w takich improwizacjach z Wajdą, więc potrafił z niewielkich fragmentów noweli jakąś scenę dialogową wymyślić” – wspomina aktor. „Kiedyś, wędrując po wytwórni filmowej natknąłem się na skrawek papieru. Patrzę, a to było po wielu latach, a to jest Brzezina! Myślałem, że w ogóle nie było tego scenopisu…".
Pracę nad filmem "Brzezina" Wajda rozpoczął od wprowadzenia aktorów w nastrój opowiadania. „Andrzej zabierał nas do Zaborowa, do Domu Pracy Twórczej, i tam za podstawę pracy służyła wyłącznie ta nowela" - opowiada aktor. "To nie było łatwe. Decyzja wynikała z tego, że gdy poprosił Iwaszkiewicza o dialogi, pisarz rozłożył bezradnie ręce, czego byliśmy świadkami z Danielem w Stawisku, i mówi: ja już nie pamiętam, co pisałem. Nie wiem, jakie rozmowy były wcześniej między oboma mistrzami, ale ta wizyta była bardzo pouczająca i zapadła mi w pamięć. Widok skromności pana Iwaszkiewicza, który siedział zadumany przy biurku i opowiadał: widzicie, tu spali Barbara i Krzysztof Baczyńscy... A tu, wyciągnął gdzieś zza łóżka portret jego żony, malowany przez Witkacego: aaa, nie podobał się żonie - mówił i wcisnął go z powrotem na swoje miejsce. On nam urządził zwiedzanie domu, a ja zastanawiałem się, jak taki wysoki mężczyzna zmieścił się w takim łóżku? Ja sam wiem, co to znaczy na skos spać…” – mówił aktor.
„To był taki melancholijny spacer po domu, wręcz wywoływanie duchów… Tak jak w Alei Przyjaciół mniej więcej. Zaczął nas w ten sposób nastrajać. A kluczem były proste, otwarte serca” – wyznał Łukaszewicz.
Aktor przypominał o malarskości filmu, inspiracji twórczością Jacka Malczewskiego. „To zawdzięczamy pomysłowi Andrzeja, który koniecznie chciał to umieścić w perspektywie Malczewskiego. Później Iwaszkiewicz bardzo się tym zachwycał. Ale nigdy nie znalazłem się w gronie, w którym on to komentował” – opowiadał aktor.
Łukaszewicz wspominał też, w jaki sposób budował swoją rolę w „Brzezinie”. „Wskazówką dla mnie był uśmiech, którym grany przeze mnie Stanisław denerwował swego brata Bolesława. To zapamiętałem z tekstu i to się przydało, a Andrzej potem tę intuicję rozwinął. Rolę zbudowałem z drobiazgów” – podkreślił.
Wajda zrealizował „Brzezinę” dość szybko, wykorzystując przełom wiosny i lata. „Nakręciliśmy Brzezinę w 28 dni zdjęciowych. Andrzej jeszcze do Londynu leciał, dlatego część dokrętek zrobił Jan Budkiewicz, asystent. A Wajda tak szkicował, dawał wskazówki: pokaż mi coś, a ja będę wiedział, jak kamerę ustawić… Ale jednocześnie zmuszał całą ekipę do uwagi w kwestii tego, co będzie za chwilę, jak włączy kamerę. To niezwykle mobilizująco działa na aktora” – wspominał Łukaszewicz. „Zapoznałem się z tą nowelą, gdy parę miesięcy przedtem kręciłem Romantycznych Stanisława Różewicza. Zachwyciłem się postacią Stacha, nie wiedząc, że to mi będzie za niedługo pisane. Nawet chciałem swojego Władysława w Romantycznych troszkę w tym kierunku pchnąć, ale tam był potrzebny chłopak bardziej dziarski. Andrzej dbał o klimat kameralności, nie dawał nam się rozkojarzać. Starałem się być najwrażliwszym, najdelikatniejszym, - i to się sfotografowało! To jest w tej postaci. Już jest częścią przyrody, już jest częścią tej brzeziny, a to się dało odczuć, bo Andrzej wybrał ten przełom między wiosną i bardzo gorącym latem. I taki przeskok się zdarzył w ciągu dwudziestu paru dni. A do tego oko Zygmunta Samosiuka, który dopieszczał światłem aktorów, tworzył klimat, z którego można było czerpać własne nastroje” – wyjawił aktor.
Wajda do głównych ról w „Brzezinie” zaangażował aktorów o mocno odmiennych temperamentach, co zauważył sam Łukaszewicz. „Zdecydowałem się na taką panienkę, taką roślinę przedelikaconą. Andrzej kazał mi utlenić włosy w salonie piękności dla pań, pokazał nam film Jacquesa Truffauta Jules i Jim, chciał, żeby klimat przyjaźni z tego szedł” – wyznaje aktor. "A ten mój Staś dobija się do braterskiej przyjaźni ze starszym bratem leśniczym, co mu się niespecjalnie udaje. Zresztą z Danielem jesteśmy kompletnie innej natury, inni ludzie. Ale to dobijanie się o uwagę, przyjaźń, zrozumienie - to między nami grało. Aktorzy lubią takie atmosfery: budowanie podobnych relacji na próbach, prywatnie” – podkreślił Łukaszewicz.
Aktor zapamiętał też zróżnicowany odbiór filmu. „Andrzej był zaskoczony, gdy pani Bożena Janicka napisała w Filmie: znać, że reżyserowi zabrakło żywszych uderzeń serca do tematu. A kilka lat potem odbieram telefon z Paryża (a z jakimi emocjami odbierało się taki telefon!), dzwoni Andrzej i mówi, że nasz film jest na czwartym miejscu rankingu oglądalności we Francji” – opowiadał.
W rozmowie z ks. Andrzejem Lutrem Wajda tak wspominał swą pracę nad filmowaniem Iwaszkiewicza: „Podobał mi się świat, tak pięknie opisany w jego nowelach. Przyroda była mi totalnie obca. Nie znałem się na gatunkach drzew, na kwiatach, na niczym, aż tu nagle u Iwaszkiewicza świat przyrody obejmuje ludzi, wchłania ich, a oni żyją według pór roku. Na początku kręcenia Panien z Wilka bardzo się denerwowałem, bo nie mogłem znieść, że aktorzy grają tak powoli. Myślałem że zrezygnuję z tego filmu. I dopiero Krystyna, moja żona, która grała tak pięknie Kazię, przekonała mnie, o czym jest ten film. (…) W filmach według Iwaszkiewicza mamy obraz życia samego w sobie. Czas płynie…, i to jest tematem samym w sobie, wystarczającym dla siebie” – podkreślał reżyser.
„Dopiero pod koniec realizacji tego filmu dobrze się w tym wszystkim poczułem. Kiedy Maja Komorowska i Anna Seniuk siedzą i jedzą ogórki maczane w miodzie, chichocząc przy tym niczym dorastające gimnazjalistki, żyją teraźniejszością, a siedzący obok Wiktor grany przez Daniela Olbrychskiego, obserwujący ich każdy ruch, wracający do przeszłości, nie jest im w tym momencie do niczego potrzebny. Takiej sceny ja bym nigdy wcześniej nie zrobił” – wspominał Wajda.
„Robiliśmy ten film w takim dworze, gdzie jeszcze tliły się resztki dawnego życia. Allan Starski namówił mnie, żeby nie robić nowej dekoracji, tylko żeby koniecznie umieścić akcję tam, gdzie jeszcze żyją ludzie. Ten dwór nie podobał mi się specjalnie, ale Allan otworzył okna i powiedział: zobacz jakie tu są drzewa, ja ci takich nie zrobię. A najbardziej wzruszyło mnie wydarzenie, prawie że eschatologiczne. Nagle Starski patrzy i pyta: A gdzie są prawdziwe klamki?, bo tam w drzwiach były tylko zwykłe klamki aluminiowe. Był przy tym jakiś starszy pan, który tam kiedyś mieszkał i po latach przyjechał w odwiedziny z Londynu: Klamki są chyba na strychu. W 1914 roku po wojnie przechodziły tu różne wojska i myśmy się bali, że te klamki nam zabiorą. Schowaliśmy je na strychu. I przynoszą ze strychu prawdziwe klamki. Zrozumiałem wtedy, że jesteśmy w miejscu, gdzie coś się dzieje naprawdę, a my się tylko dokładamy z naszym filmem do tej rzeczywistości” – mówił Wajda w wywiadzie.
Opowiadanie Iwaszkiewicza „Stracona noc” zostało sfilmowane trzykrotnie, przez trzech różnych reżyserów - Stanisława Lenartowicza, Janusza Majewskiego oraz Andrzeja Domalika pod tytułem "Nocne ptaki". „Nie widziałem pierwotnej wersji Lenartowicza, kiedy chłopca grał ksiądz Orzechowski, a Wieńczysław Gliński pisarza” – wspomina Olgierd Łukaszewicz, który zagrał u Majewskiego i Domalika. „Natomiast +zanurkowałem+ w wersję Janusza Majewskiego. I tutaj muszę bezwstydnie powiedzieć, żeśmy się inspirowali domysłami - jaka tam jest homoerotyczna warstwa. Po latach okazało się, jakiego typu fotografie czy to Iwaszkiewicz Szymanowskiemu czy Szymanowski Iwaszkiewiczowi przywoził z Taorminy, gorącej i zmysłowej… Skąd przyjeżdża ten pisarz i raptem zatrzymuje się na tej prowincji, i patrzy na czytającego chłopca...” – opowiadał Łukaszewicz.
„Zdobyłem się na prowokację wobec Janusza. Gdybyśmy to dzisiaj kręcili, powinienem być nagi. Po to, żeby było jasne, że pisarz, gdy podgląda, to widzi takich chłopców a la posągi jak na zdjęciach w Taorminie. Usprawiedliwione to było również determinacją chłopca, że tej nocy pozbędzie się dziewictwa, i jakoś erotycznie zaatakuje swoją opiekunkę, która przychodziła w zastępstwie nieżyjącej matki, żeby mu dać w czółko pocałunek na dobranoc. To jest tak trochę zaszyte perwersyjnie. Stąd on był tak gotów się obnażyć… Ja tylko błagałem Andrzeja Łapickiego, żeby na zbliżeniu dał takie miękkie oko, żebyśmy grali tę dwuznaczność. I Andrzej to zrobił, ja to zobaczyłem po latach. Pomimo że był taki niezłomny, męski” – dopowiedział Łukaszewicz.
Tom „Opowiadania filmowe” ukazał się nakładem wydawnictwa Marginesy.