„Frankenstein” Mary Shelley w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem widza.
Remedium na całe odczuwalne zło tego świata jest sen o dobru. Uwolnione o nim marzenie. Radykalna zmiana. Co umarło można wskrzesić, co ukryte można pokazać, co zabronione zmienić, przeżyć. Co wyparte przyjąć, zaakceptować, ożywić. Można poczuć, co jest znieczulone i, co najważniejsze, być, kim się jest naprawdę, choćby to było niewiarygodne, na pozór absurdalne. Wbrew wiedzy, logice, ustalonemu porządkowi. To może być oswajanie traum, fatum, lęków(ich wizualizacja, personifikacja). Inspiracja. Pomysł na przełamanie impasu, pokonanie poczucia klinczu, stanu niemożności, cierpienia. Konwencja snu, jego specyficzna narracja, niezwykła estetyka, dezorientująca konstrukcja zestawiająca zaskakujące sceny, nastroje obrazów i dźwięków to artystyczna wizja Jędrzeja Piaskowskiego, reżysera, oraz Huberta Sulimy, autora adaptacji i dramaturga spektaklu FRANKENSTEIN w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Moim zdaniem.
Dlatego scenografia Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka wzmocniona muzyką Jacka Sotomskiego, kostiumami Rafała Domagały, choreografią Szymona Dobosika i reżyserią światła Moniki Stolarskiej komponuje psychodeliczną pastelową, maksymalnie zredukowaną do znaku, nastroju, symbolu formę. Bardzo uproszczoną, odrealnioną, paradoksalną. Wprawiające w zdumienie zestawienia kolorów (srebrny strumyk, seledynowy drapieżny księżyc), kształtów (zaczarowany las/wysokie góry/zniekształcone głowy), scen (taniec monstrualnych much, realistyczne sceny), rekwizyty- akcenty(np. ludzkie serce z tętnicami, które są też błyskiem piorunu), monotonna, wyciszona muzyka z akcentami klasyki, popu, buduje absurdalną atmosferę, niepokojący nastrój ni to horroru, ni thrillera. Cały zespół aktorski zamysł twórców doskonale rozumie, czuje, konsekwentnie za nim podąża. To, co jest straszne, nie dotyka, jest zneutralizowane. Frankenstein zwyczajowo postrzegany jako potwór, monstrum, dziwadło, jest tu przyjemniaczkiem, hipsterem, gejem. Jednym z nas. Nie sposób się go bać. Wiemy, jakim jest bohaterem, ale nie czujemy lęku za sprawą narracji, charakteryzacji, gry aktorskiej. W końcu śnimy we śnie sztuki.
Tym samym dokonuje się reinterpretacja stereotypu wcielonego zła, wizualizacji pychy człowieka, który chce być równy Bogu. Doprowadza to do oswojenia i akceptacji figury/tworu/człowieka, którego należy się bać, wykluczać, unikać, eliminować. Wobec którego trzeba być uważnym, ostrożnym, zdystansowanym. Twórcy, zestawiając elementy groteskowe, komiczne z tragicznymi, poważne z zabawnymi, łącząc realne z nierealnym( konkretni ludzie i duchy), wyolbrzymiając rekwizyty (kula u nogi, ogromne serce), personifikując zwierzęta(zabawne muchy) rozmywają ostrość, wyrazistość, jednoznaczność ocen, postaw, wartości. Tworzą alternatywny, tragikomiczny obraz świata. Relatywizują. Łamią schematy. Dystansują się, zbaczają ze starych, zużytych szlaków interpretacyjnych. Pokazują, że na wszystko można spojrzeć inaczej; bez zahamowań, uprzedzeń, szablonów. Uwalniają podświadomość, pozwalają jej rządzić człowiekiem, by mógł on poznać siebie w pełni, by poczuł jak to jest być innym, autentycznym sobą. Jeśli pojawia się fałsz, kłamstwo, zmyślenie, udziwnienie to inspiruje się prawdą. Jak to we śnie, niemożliwe jest możliwe.
Doktor Frankenstein i Frankenstein, jego alter ego, to jednia. Pozorny konstrukt sprzeczności, niekonsekwencji, paradoksów. Rodzący się w strumieniu podświadomości zaprzeczającej lub stającej tylko w kontrze z wiedzą nabytą(książka Mary Shelley). FRANKENSTEIN- spektakl jest obrazem Doriana Greya. Widzimy ładne obrazki, dobrych ludzi, łagodne dobrotliwe potwory ale w istocie podszyte to jest ukrywanym monstrualnym lękiem, niepewnością, poczuciem odrzucenia, brakiem pewności siebie, akceptacji. U Piaskowskiego to doktor-milczący, zamknięty w sobie introwertyk, przerażony psychopatycznie wyglądający typ- wydaje się być złem realnym. Jego dzieło nie budzi grozy a sympatię, wyzwala przyjazne odruchy. Zaniepokojenie prowokuje swym zachowaniem twórca; "ja" ambitne, ztraumatyzowane, bo ekstremalnie bojące się śmierci i "ja" marzące o nieśmiertelności, tworzące poza czasem rozwijające się ciągi dalsze, optymistyczne, radosne, dobre. Szczęśliwe. Marzenie senne godzi sprzeczności.
Ambiwalencja to słowo klucz dla tego spektaklu. Wywołują ją sprzeczne emocje, uczucia, stany świadomości uwolnione od kodeksu poprawności tożsamościowej, społecznej, moralnej. Rozpięcie między niemożliwym a pożądanym jest przestrzenią, w której rodzi się nowe. Tego dowodzi Piaskowski z Sulimą. Tworzą estetykę, interpretację literackiego utworu odmienną od wszystkiego, co dotąd się znało, bo jest dwuznacznie, tajemniczo, nieoczywiście. To zaskakuje, zmusza do myślenia, przewartościowań. Gwarantuje niezłą robotę z samym sobą, bo każdy chce wiedzieć, czy to, co się dzieje na scenie, ma dla niego sens, wartość, znaczenie. W sztuce też o to przecież chodzi.
Pokazanie tego paradoksu, zmiana sensów, podważenie kanonicznego odczytania dzieła literackiego prowadzi do zaskakujących efektów. FRANKENSTEIN Mary Shelley w teatralnej odsłonie Piaskowskiego i Sulimy staje się pretekstem do opowiedzenia ich własnej historii o człowieku, który tylko w marzeniu sennym jest sobą- znieczulony, wolny i szczery. Sen jednak przemija, a twarde życie toczy się nadal według niezależnych od niego warunków. Dlatego musi to być sen śniony we śnie. Po kres, aż stanie się silną wizją, nową, otwartą na niekończące się zmiany rzeczywistością. Calderon już w swej sztuce dowodził, że życie jest snem, świat wielkim teatrem. Przeżywaną iluzją, złudzeniem.
Podstępnie prosty, naiwny, dziecięcy w swej plastyczno- muzycznej wymowie spektakl nie jest wbrew pozorom łatwy w odbiorze. Przez widzów może nie być zrozumiała interpretacja postaci, których charakterystyka i znaczenie zostało odwrócone, rozdwojone, splątane. Widmo matki Mary Shelley przemyka po scenie. Autorka się nie pojawia. Doktor, tajemniczy, kreatywny, ambitny człowiek z własnych traum, słabości, mroków duszy, z tego, co w nim umiera, lub wydaje się umarłe, tworzy Frankensteina. W istocie siebie samego. To akt desperacji umożliwiający przybliżenie się do tego, co paraliżuje, zmierzenia się z samym sobą odrzucanym, niechcianym przez siebie i świat a jednak integralnie własnym, tak naprawdę niezbywalnym. Tym samym stwór, żyjący w nim samym- obcy, dziwny, przerażający, wywołujący lęk - jest jego integralną częścią, składającą się na złożony obraz siebie, który trzeba dobrze poznać, oswoić, zaakceptować. I go polubić. Nie można tego stanu rzeczy zlekceważyć. Nie da się niechcianej części siebie wyeliminować, zabić. Piaskowski z Sulimą i zespołem aktorów, twórców proponują nowe odczytanie FRANKENSTEINA. Przedstawiają złożoną naturę człowieka, która nie jest zamysłowi Mary Shelley obca, choć może się wydać z pierwowzorem sprzeczna, w swej konstrukcji niespójna. Radykalne zmiany w interpretacji jej dzieła wymagają niestandardowego na jego teatralne wcielenie spojrzenia. JA, FRANKENSTEIN w każdym z nas istnieje. Miłych snów, we śnie, nie tylko tym teatralnym.