Logo
Recenzje

Okiem Obserwatora: Matka

10.06.2025, 15:28 Wersja do druku

„Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. Robert Jaworski

Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy jaki jest, każdy widzi i każdy wyrabia sobie o nim zdanie, obcując z jego utworami bądź w teatrze, bądź pod postacią książek. Mnie fascynuje zarówno jako człowiek, jak i twórca. Zawsze z ogromnym zainteresowaniem oglądam sztuki jego autorstwa. Nic dziwnego, że z niecierpliwością czekałem na najnowszą premierę w Teatrze Polonia, którą miała być „Matka” St. I. Witkiewicza właśnie. Moją ciekawość wzmagał fakt, iż z zapowiedzi wynikało, że będzie to właściwie przedstawienie autorskie, ponieważ: adaptował tekst, wyreżyserował spektakl i światła do niego, oraz stworzył scenografię jeden człowiek, czyli Waldemar Zawodziński. Efekt takiego „monopolu” zobaczyłem w dniu premiery. Adaptacja tekstu odbiega troszkę od oryginału (jak w większości adaptacji, które widziałem do tej pory). Jest jeden, zamiast dwóch aktów, nie ma niektórych postaci (np. dyrektora teatru Cielęciewicza), inne jest zakończenie, ale całość jest znakomicie skonstruowana i absolutnie wystarczająca do nazwania jej kolejną inscenizacją „Matki”, a nie spektaklem na motywach tego dramatu. Akcja poprowadzona jest precyzyjnie i logicznie, nie pozostawia widzowi żadnego marginesu niedopowiedzenia. A w dobie wszechogarniającej nas wszelkiej poprawności, takie niebezpieczeństwo mogło zaistnieć. Wszak sam Witkacy określał ten dramat jako „Niesmaczną sztukę w dwóch aktach z epilogiem”. Tyle tylko, że w tej „niesmaczności” tkwi jego siła i porażająca moc. Utwór powstał w 1924 roku. Sto jeden lat temu!! Każdy widz oglądający tę inscenizację musi zadać sobie pytanie: co zmieniło się w ciągu tego wieku? Ludzkość jako taką i wszystkie wchodzące w jej skład jednostki, ogarnęła szczęśliwość, wzajemna miłość i powszechny dobrobyt? Znikły patologie rodzinne i przyczyny, które je powodują? No właśnie!

Witkacy w swoich utworach bezlitośnie ukazuje przywary natury ludzkiej i wyśmiewa utarte kanony postępowań społecznych. Ma bardzo złe zdanie o ludzkości. Dlatego jego utwory cały czas prowokują kolejne pokolenia twórców do zmierzenia się z emocjami zawartymi w nich. Dla aktorek i aktorów jest to sprawdzian najwyższej próby. Bardzo łatwo jest przeszarżować i zamiast oddać prawdzie intencje Witkacego, stoczyć się w ich karykaturę.

Spektakl w Teatrze Polonia jest znakomity. O spójności adaptacji, reżyserii całości i oświetlenia, scenografii już wspomniałem. Ale co tu dużo ukrywać, crème de la crème tego przedstawienia jest zespół artystyczny biorący w nim udział. 

Krystyna Janda jako Matka i Tomasz Tyndyk jako Syn (Leon) tworzą duet doskonały. Ona szaleńczo zakochana w swoim synu. Powiedzieć, że nadopiekuńcza w stosunku do niego, to nic nie powiedzieć. Stan w którym się znajduje, to już patologia. Tragiczna, przerażająca, mogąca wywołać współczucie, ale jednak patologia. Ile takich matek było i jest cały czas dookoła nas? Ile z nich same sobie zgotowały taki los, a ilu z nich został on „zafundowany” przez własne dziecko, w tym przypadku syna? Bo on jest potworem w czystej postaci.

Janda i Tyndyk dają koncert gry. Każde w inny sposób. Ona jest tragiczna od początku i ten tragizm narasta w niej cały czas. Wydawać by się mogło, że gdy kogoś nazwiemy postacią tragiczną to wszystko jest już jasne, bo jest to stan constans. Otóż nie! To, co pokazuje Janda w czasie trwania sztuki, ta pogłębiająca się rozpacz, beznadzieja, coraz bardziej uświadamiana sobie porażka całego życia, jest wstrząsające. Te niuanse w tonacji głosu, spojrzeniach, gestykulacji, sposobach poruszania się, mimice twarzy spowodowanej nie tylko przeżyciami, ale również pogłębiającym się traceniem wzroku, to szczyty aktorstwa. Wielka rola!

Powodem, który wpędza Matkę w ten stan jest postępowanie Syna (Leona). Tyndyk od pierwszego pojawienia się na scenie wzbudza przerażenie. Również tym, w życiu nieustannie natykamy się na takie osoby. Grzeczne, spokojne, mówiąc cichym głosem w sposób logiczny i przekonujący, ale mające obłęd w oczach. Nic złego nie dzieje się do momentu, w którym ktoś nie ma innego zdania niż one lub sytuacja nie układa się po ich myśli. Wtedy następuje atak typu: albo „furia”, albo „na zimno”, czyli wyssanie całej krwi bez zrobienia dziurki. Dla takich osobników liczą się tylko oni. Nikt i nic poza nimi. Tyndyk gra takiego potwora w sposób rewelacyjny. Jego potworność zawiera również całą sinusoidę stanów emocjonalnych (przerażająca scena, gdy służąca anonsuje przyjście dyrektora teatru, ten rozszalały, krwiożerczy lew, w jedną sekundę zmienia się w biednego malutkiego, łaszącego się do nóg Matki kotka). 

Janda i Tyndyk kreują dwie wielkie role. Oni są razem na scenie prawie cały czas. Jednak nie tylko ich gra jest znakomita.

Małgorzata Rożniatowska (Dorota), gdy tylko pojawi się (często) przyciąga wzrok, ponieważ jej służąca spełnia w sztuce istotną rolę, tym bardziej trudną, że nie opierającą się na długości wypowiadanych tekstów. Tych jest minimalna ilość. Całe znaczenie i siła tej postaci opiera się na mimice, spojrzeniu, geście, dyskretnym i pełnym oddania działaniu, które czasami jest jednak całkiem stanowcze. Jej postać jest dla Jandy równocześnie kontrapunktem, wsparciem, tak zwaną „ścianą” do której można wyżalić się i której można powiedzieć wszystko. A „ściana” wysłucha tego. Tylko słuchać trzeba umieć! I dlatego te działania Rożniatowskiej tak przyciągają wzrok.

Dwie kolejne role damskie są krańcowo różne, chociaż w pewien sposób połączone. Tym łącznikiem jest postać Leona i co tu dużo ukrywać – sex.

Katarzyna Gniewkowska (Lucyna Beer) i Agnieszka Skrzypczak (Zofia Plejtus). Obie artystki widziałem wielokrotnie na scenie i co więcej – obie bardzo lubię oglądać. No i w spektaklu „Matka” w Teatrze Polonia obydwu w pierwszej chwili nie poznałem. Ogromne brawa dla Marii Balcerek (kostiumy) i teatralnej ekipy charakteryzatorek. 

Kto zna treść „Matki” ten wie, że Zofia Plejtus (Skrzypczak) i Lucyna Beer (Gniewkowska) są kochankami Leona. I to jest ich jedyna wspólna cecha. Dzieli je wszystko: wiek, pochodzenie społeczne, wykształcenie, posiadane zasoby finansowe, tzw. maniery. Wszystko. Gniewkowska i Skrzypczak fenomenalnie wcielają się w grane przez siebie postacie. Są wyraziste i koncentrują  na sobie uwagę widzów. 

Postać Zofii Plejtus ulega w „Matce” diametralnej przemianie. Skrzypczak w swoim pierwszym wcieleniu jako to zahukane poczuchrze jest znakomita (to właśnie wtedy, w pierwszej chwili, nie poznałem jej). Początkowo czyni ona swoją postać równocześnie i śmieszną, i wzruszającą swoją naiwnością i mentalną „czystością”. W swoim drugim wcieleniu, już jako znarkotyzowana, ekskluzywna prostytutka, jest niesamowicie magnetyczna. Obydwa wcielenia to majstersztyk. 

Katarzyna Gniewkowska jako Lucyna Beer też w pierwszej chwili jest nie do poznania. I też, jak jej rywalka, przemienia się w miarę upływu czasu. Początkowo, Gniewkowska jako zakochana do szaleństwa w Leonie jest przymilną, kulturalną, starającą się dobrze wypaść w oczach jego Matki. Gdy okazuje się, że jej umizgi są nieskuteczne, staje się personifikacją prawdy życiowej, że „od miłości do nienawiści, jeden krok”. Przeistacza się we „wściekłe babsko”. Jest znakomita. Ale najlepsza etiuda w wykonaniu Gniewkowskiej jest jeszcze przed nami. W scenie narkotycznego tańca jej solo taniec, wykonany w pozycji siedzącej, na krześle! To trzeba zobaczyć!

No i dwóch panów. Dwóch ojców! Jarosław Boberek – ojciec Zofii Plejtus i Bartosz Waga (Albert). To zna treść „Matki”, ten wie. Dwaj ojcowie, ale Boberek jako ojciec kochanki Leona pojawia się na scenie więcej razy i ma do zagrania więcej scen niż Waga, który jako ojciec Leona zjawia się dopiero w epilogu. Wcześniej Matka, czyli Janda, kilka razy barwnie opisuje jego wygląd i charakter. 

Boberek ma dosyć niewdzięczne zadanie do wykonania, bo grana przez niego postać jest, co tu dużo ukrywać, raczej wredna. Boberek znakomicie pokazuje jej śliskość, radość jaką odczuwa mogąc podręczyć trochę innych i słabszych (w tym przypadku Matkę), zadając jej werbalnie mentalny ból. W kontekście tego, co przed chwilą napisałem, paradoksem będzie moje zdanie, że Boberek w roli ojca Zofii jest znakomity. Paskudny typ, ale znakomity!

Drugiego ojca gra Bartosz Waga. Jak wspomniałem wyżej, na długo przed jego pojawieniem się, widz ma już komplet informacji na jego temat, przekazanych przez Matkę. Łobuz, bandyta, gangster, powieszony za liczne przestępstwa. Ale jak śpiewał! Jak wyglądał! Jak kochał! No i w epilogu pojawia się Bartosz Waga i od razu wiadomo o kogo chodzi. To Albert! Jako ojciec Leona i mąż jego Matki, Waga jest wspaniały. Wyluzowany, szarmancki wobec swojej damy, czuły wobec syna, spokojny i empatyczny. A jak wygląda! No i drobiazg. Ten przyjemniaczek w każdej chwili może zabić. Rola stosunkowo krótka, ale zagrana bezbłędnie!

Proszę Państwa! „Matka” w Teatrze Polonia, według scenariusza i w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, jest według mnie spektaklem znakomitym, z wybitnymi rolami całego zespołu artystycznego. Kto zna ten dramat Witkiewicza, ten wie czego się spodziewać i będzie mógł się delektować całą inscenizacją i grą aktorską. Kto nie zna „Matki”, ten oprócz tych doznań, może być zaskoczony aktualnością treści sztuki. Ja w każdym razie gorąco polecam to przedstawienie, bo: 

„(…) Choć burza huczy wkoło nas
Do góry wznieśmy skroń
Nie straszny dla nas burzy czas
Bo silną mamy przecież dłoń (…)”.

Tak samo jak w szantach żeglarskich można znaleźć pocieszenie na różne przeciwieństwa losu, tak na znakomite przedstawienie teatralne zawsze warto pójść, bez względu na to czy jest to komedia, czy tak jak w tym przypadku – kanon polskiego dramatu!

Źródło:

Materiał nadesłany

Sprawdź także