„Ojciec” Floriana Zellera w reż. Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
OJCIEC to brzmi dostojnie, szlachetnie, dumnie. Tytuł sztuki jest prosty, surowy, poważny. Jasno wskazuje temat, choć nie w prost wyznacza jego zakres. Spektakl wizualizuje osuwanie się w śmierć. Resetowanie pamięci. Wyłączanie świadomości. W sprytny sposób, bo naocznie się o tym my, widzowie, przekonujemy. Wchodzimy w skórę Ojca, André. Postrzegamy otoczenie, zdarzenia, osoby jak on. Doświadczamy stanu zdziwienia, dezorientacji, dyskomfortu – nie wiemy, co się dzieje i dlaczego. Z czasem wszystko staje się jasne. Obserwujemy kolejne fazy choroby, przeżywamy jego zmieniające się stany starczej świadomości, nowe problemy, którym musi stawić czoło, redukujący się w jego świadomości świat do najprostszej egzystencji, trwania. Przystosowywanie się do nowej sytuacji nie przebiega bez zgrzytów – prowokuje nadpobudliwość, drażliwość, roszczeniowe nastawienie do otoczenia. Poza tym widzimy stadium przejścia, ten moment, gdy niedyspozycje mężczyzny są dla wszystkich jeszcze zaskoczeniem. Słabnie kojarzenie, rozpoznanie osób, sytuacji, orientacja w czasie i przestrzeni jest zaburzona, wracają fragmenty zdarzeń, sytuacje, wspomnienia, silne uczucia z przeszłości a ucieka ze świadomości to, co się wydarzyło w czasie teraźniejszym. Gdy André zdaje sobie sprawę, że traci kontrolę nad sobą i swoim życiem, staje się uzależniony w decydującym stopniu od innych, buntuje się, reaguje bardzo nerwowo.
Ojciec pokazany jest w końcówce życia. Po stracie żony. Traci pamięć, popada stopniowo w demencję. Zmienia się, zaskakując tym siebie i otoczenie. Nie jest lekko, nie jest łatwo, bo rodzi to wiele niemiłych a nawet niebezpiecznych sytuacji. Jego relacje ze światem, zwłaszcza, że są to ludzie mu najbliżsi, oddani, opiekuńczy, komplikują się. Zaburzona jest komunikacja, brakuje wzajemnego zrozumienia, cierpliwości, czasu. Trudno się dogadać. Widzimy, że nie będzie już nigdy lepiej, może być już tylko gorzej. W dodatku nie można się było do tego przygotować. Mimo ogólnej wiedzy o starości i tego, że się panu Bogu nie udała. Ludziom też. Ten stan, traktowany jako chorobowy, zawsze jest, mimo wszystko, zaskoczeniem. Zarówno Ojciec, jak i jego córka Anna nie chcą na początku zaakceptować, że nastąpiła nieodwracalna zmiana w stanie jego zdrowia. Odraczana jest decyzja umieszczenia rodzica w domu spokojnej starości. Anna Magdaleny Schejbal jest spokojna, opanowana, cierpliwa, odpowiedzialna, przywiązana do Ojca. Jest dobrą córką. Choć i ona w śnie przeżywa skrajne wyczerpanie – chce Ojca udusić własnymi rękami. On nie przyjmuje do wiadomości, że wymaga stałej opieki. Stąd jego niechęć do dziecka i uzasadniona obawa. Przywołuje wyidealizowany obraz młodszej córki, która nie żyje, a do której tęskni, bardzo mu jej brakuje, ale z premedytacją ten fakt wykorzystuje przeciwko Annie. Chłodne, nieprzyjemne w stosunku do córki, jej partnera i opiekunki zachowanie, które stwarza dystans, ostro sygnalizuje, że nie akceptuje zmian, czuje się krzywdzony i niesprawiedliwie, a nawet źle traktowany. Jedynie Pierre (Przemysław Bluszcz), nowy partner Anny po jej nieudanym małżeństwie, jest stanowczy, brutalny, po męsku komentuje sytuację, ma konkretne propozycje. Stawia sprawę jasno – Ojciec musi odejść. Opiekunka może zrezygnować z pracy, ale córka nie przestanie być córką. Musi sprostać wyzwaniom, musi sobie poradzić. Decyzja nie jest łatwa, choć, przeczuwają to wszyscy łącznie z Ojcem, nieunikniona.
Starość to naturalna kolej rzeczy, kolejny etap życia, ostatni przed śmiercią. Ale jak nadać jej status normalności, by była znośna, oto dopiero wyzwanie! Problemy się multiplikują. Konflikty kumulują. Potrzeba dużo wolnego czasu lub pieniędzy, by zapewnić rodzicowi godną starość, niezbędną opiekę. By nikt nie czuł się krzywdzony, ograniczany. Tak, by ojciec dzieciom, dzieci ojcu nie rujnowali życia. Decyzje są na pewno trudne, bolesne. I to pokazuje nam spektakl.
Minimalistyczna scenografia w zielonkawym odcieniu spokoju i neutralności wieloznacznie sugeruje, że może to być mieszkanie ojca, mieszkanie córki, szpital lub pokój w domu spokojnej starości. Jedynie uszaty fotel nosi znamiona przytulnego siedziska, rewiru spokoju, charakter jego właściciela. Reszta pozostaje bez właściwości. Bez wyrazu. Trudna do scharakteryzowania, do określenia. Rozmywa się jak sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie. Muzyka, światło, projekcje to dodatkowo akcentuje, delikatnie podkreśla.
Ta niejednoznaczność jest charakterystycznym walorem tego spektaklu. Niepewność tego, kogo widzimy, co rozpoznajemy, o co chodzi. Podążamy za zmieniającymi się stanami świadomości Ojca, za zmieniającymi się osobami w pozostałych rolach (podwójna obsada), by móc poczuć, a następnie zrozumieć, co tak naprawdę się z Ojcem dzieje. I jest to bardzo interesujące doświadczenie. Niezwykłe. Wyjątkowe.
Ojciec Mariana Opani jest wiarygodny na każdym etapie przemian. Aktor naturalnie, lekko, precyzyjnie niuansuje skrajne uczucia, stany psychiczne, emocjonalne. Gra z wyczuciem, nie szarżuje. Nie tworzy postaci jednoznacznej, tragicznej czy złamanej. Pokazuje w granej postaci wigor zalotnika, upór witalnego mężczyzny, który panuje nad sytuacją, jest stanowczy, wojowniczy, z sukcesem zachowuje pozory. Dopóki może trzyma się swoich wersji wydarzeń. Ma poczucie humoru, jest szarmancki, ciepły, nostalgiczny, czuły. Ale potrafi być złośliwy, nieprzyjemny, bezlitosny, twardy. Marian Opania pokazuje kolejne fazy osobowościowych, charakterologicznych i psychicznych przemian swego bohatera. Z poczuciem zagubienia, dezorientacji, niepewności, lęku, obaw, zagrożenia bezpieczeństwa włącznie. To piękna, ważna, przejmująca, wielka rola. Mistrzowska. Możliwa dzięki doskonałemu tekstowi Floriana Zellera i powściągliwej, ale pomysłowej scenografii Justyny Elminowskiej i inteligentnej reżyserii Iwony Kempy.
Wydaje się, ze teatr więcej wydobył z tej sztuki niż film, który ma więcej technicznych możliwości. Muszę przyznać, że spektakl z Marianem Opanią wydał mi się o wiele bardziej interesujący niż film z nagrodzonym Oskarem Anthonym Hopkinsem. Właśnie ze względu na sposób przedstawienia tej historii opowiadającej o zmaganiach Ojca i jego rodziny z problemami związanymi ze starością, która w tym wypadku zmusza do podejmowania bardzo trudnych decyzji. W filmie scenografia była do bólu realistyczna, w teatrze efemeryczna, nieokreślona, podkreślająca niepokój związany z chorobą. Jej prostota, minimalizm pomagał ukryć, redukować, zatrzeć wszelkie szczegóły, podkreślał niepewność, w jakim miejscu się bohaterowie znajdują. I perspektywa narracji w spektaklu Iwony Kempy jest wyrafinowana ale całkowicie uzasadniona. Najpierw obserwujemy zdarzenia tak, jak Ojciec je postrzega. Potem punkty widzenia się mieszają, zderzają, konfrontują. Rodzą napięcie. Podkręcają dramatyzm. Niejednoznaczność. To jest bardzo ciekawe. I Marian Opania taki nasz, tak nam bliski. Wspaniały!