"Vatzlav" Sławomira Mrożka w reż. Jarosława Gajewskiego z Teatru Klasyki Polskiej w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Tygodniku TVP.
Nie ma bzdury, jakiej nie wymyśliliby współcześni inscenizatorzy – w imię własnych ideologicznych pasji i reżyserskiego ego. Dlatego warto wspierać Teatr Klasyki Polskiej.
Stosunkowo niewielka sala im. W. Krukowskiego na Zamku Ujazdowskim. Właścicielem jest Centrum Sztuki Współczesnej, ale dziś odbywa się tu święto teatru.
Dostajemy premierę „Vatzlava” Sławomira Mrożka. Wyreżyserował go Jarosław Gajewski, aktor i inscenizator, zafascynowany i samym Mrożkiem i Kazimierzem Dejmkiem, z którym pracował w latach 80. w warszawskim Teatrze Polskim. To Dejmek odkrył tę sztukę dla polskiej sceny. Spośród siedmiu inscenizacji „Vatzlava”, ma na swoim koncie trzy, w tym jedną przeniósł z Teatru Polskiego do Teatru Telewizji. Ta jest robiona pod szyldem Teatru Klasyki Polskiej, do czego jeszcze wrócę.
Bajka nie tylko o komunizmie
Mrożek napisał „Vatzlava” w roku 1968. Dejmek wystawił ją po raz pierwszy w Polsce w roku 1979, w łódzkim Teatrze Nowym. Najsławniejsza była jego inscenizacja z Teatru Polskiego, z roku 1982. Zaskakujące, że puściła to cenzura.
Trudno nie zauważyć, zwłaszcza w końcowych scenach, aluzji już nie tylko antylewicowych, ale antykomunistycznych i antysowieckich. Kim jest Barbar niosący wraz ze swoim ludem krainie, w której dzieje się akcja, absolutną równość? Występuje pod znakiem zabalsamowanego Ojczulka. Takie żarty z sowieckiego imperium rozumiała wtedy cała Polska.
A zarazem „Vatzlav” to przy wszystkich społeczno-politycznych odniesieniach groteskowa bajka. Tytułowy bohater jest typowym everymanem, Kandydem, zbiegiem ze statku niewolników, szukającym swojego miejsca na ziemi, ale pomimo całej swojej zręczności, i skrajnie pragmatycznej filozofii, popadającym na powrót w kłopoty.
U Gajewskiego grający go Mateusz Rusin, na co dzień aktor Teatru Narodowego, pojawia się na pustej przestrzeni, czy właściwie na ładnej posadzce. Wyłazi spod ekranu, na którym widzimy morze. Właśnie uratował się z katastrofy statku. Aktorzy grają od tego momentu na tej pustej przestrzeni, czasem tylko udekorowanej przez scenografa Marka Chowańca nielicznymi sprzętami.
Tego scenograficznego minimalizmu trochę żałuję, bo Chowaniec świetnie umie zarysować kontekst kulturowy czy historyczny najprostszą dekoracją. Ale tu ma jej nie być. Rzecz dzieje się wszędzie, albo nigdzie. Wystarczyć muszą poza posadzką wizualizacje na ekranie, czarne ozdóbki wejść zza kulis i niekiedy przedmioty w pustce, na przykład krzesło, albo podobizna Ojczulka. No jeszcze piękna czerwona kurtyna w scenie występu Sprawiedliwości. Postaci biegają po lesie, którego właściwie nie ma, zderzają się w najdzikszych układach personalnych, dywagują, a czasem nawet posuwają do przodu akcję-nieakcję.
Czy Mrożek się zestarzał?
Kostiumy Aleksandry Redy są bajkowe, nie współczesne, ale nie osadzone w konkretnej epoce. Gajewski postawił na słowo, ruch sceniczny i nade wszystko komizm. Mam wrażenie, że niezależnie od wszelkich ponurych konkluzji, jakie nas nawiedzają bliżej finału, ta wersja jest żwawsza i bardziej zabawna niż Dejmkowa. Piszę, mam wrażenie, bo tamtą inscenizację widziałem wprawdzie dwukrotnie, ale przecież bardzo dawno. W każdym razie tam się chyba nie śmiałem. Tu kilkakrotnie.
Zetknąłem się w kuluarach po spektaklu z opinią znajomego, że ta akurat sztuka Mrożka strasznie się zestarzała. To najwyraźniej jego rozprawa z własnymi marksistowskimi złudzeniami. Ale satyrę na ideę społecznej sprawiedliwości (podobnie zresztą jak na liberalną ideę wolności) dramaturg rysuje grubą krechą. To coś jak domalowywanie historii wąsów ze sztubackim rechotem. Swoiste odreagowanie. Zdaniem mojego znajomego mało dziś przydatne. Same zaś skrzące się paradoksami dialogi określił mój rozmówca mianem „pseudofilozoficznych”.
Sam zastanawiałem się już wcześniej nad aktualnością Mrożkowej kpiny. Tylko, że… pomińmy na chwilę fakt, że to kapitalne świadectwo epoki, a może kilku epok. „Vatzlav” ma jednak moim zdaniem wartość odczarowywania języka.
Czy wywód chłopów, Macieja i Przepiórki, o tym, że są przecież wyrazicielami ludowej mądrości, nie uderza także i w nasze stereotypy? Albo pouczenia Geniusza zalecającego córce odsłanianie swego ciała przed prostotą? A sekwencja występu Sprawiedliwości, podczas którego lud służy panu w roli foteli, czy nie jest zabawnym podsumowaniem burżuazyjnego konceptu praw człowieka? Że to już było? Wszystko już było. Że to za proste? Ale jakże lapidarne!
Purnonsens i smuteczek dla świetnych aktorów
Poza wszystkim zaś jest w tym tekście także sporo urokliwego purnonsensu inspirowanego wszakże ludzką naturą. Może najwięcej w wędrówkach chłopów, równocześnie mądrych i bezdennie głupich, bystro podsumowujących paradoksy świata i całkiem ślepych. Od nich też warto zacząć. U Dejmka w Teatrze Polskim Maciejem i Przepiórką byli Bogdan Baer i Jan Matyjaszkiewicz, i do dziś trudno ich zapomnieć. Arkadiusz Janiczek i Łukasz Lewandowski są ich godnymi następcami.
Każdy ich ruch, każda modulacja głosu, to poza wszelkimi znaczeniami zabawa w teatr pełną gębą. Z jego umownością rodzącą komizm, ale i poczucie, że podglądamy świat. Janiczek i Lewandowski to dziś jedni z najlepszych aktorów charakterystycznych w Polsce, zdolni do dowolnej transformacji bez pokładów makijażu. To że znaleźli się właśnie tu, uczyniło z „Vatzlava” coś jeszcze bardziej wyjątkowego.
A jednak w samym finale dostajemy też odrobinę ludzkiego smuteczku, nałożonego na cały rechot świata. Ja go wyczuwałem już mocno w zrobionym przez Gajewskiego jesienią zeszłego roku czytaniu „Vatzlava”, jedynie na trzy osoby, w Instytucie Teatralnym. Tu smuteczek wrócił ze zdwojoną siłą. I tam i tu głównym bohaterem był Mateusz Rusin.
To świetna rola, przypominająca o komicznych zdolnościach młodego wciąż aktora. Który doskonale posiadł zdolność stawania obok własnej postaci i demonstrowania nam, co jest w niej przewrotnego i absurdalnego. Gdy w finale pojawia się także melancholia, czujemy jak bardzo pełną dostaliśmy kreację zbudowaną przecież głównie z błahych zdań i komediowych gestów, a czasem gagów. To godny następca Jana Englerta, który grał Vatzlava znakomicie w roku 1982, i w Teatrze Telewizji z roku 1990.
Trzeba zresztą przyznać, że mając do dyspozycji aktorów z różnych miejsc, Gajewski zbudował z nich prężnie działający team. Trudno będzie zapomnieć wędrówki po scenie krwiopijcy Nietoperza z cygarem w dłoni. I jeszcze trudniej sposób w jaki wywraca oczami ucharakteryzowany na Karola Marksa Geniusz tłumaczący córce prawidła świata. W obu tych rolach kapitalny Dariusz Kowalski, na co dzień aktor łódzkiego Teatru Nowego. Jako Nietoperzowi partneruje mu w roli żony uroczo przerysowana Joanna Halinowska.
A jest jeszcze Leszek Zduń jako srogi Barbar czy Michał Chorosiński w roli patetycznego Edypusa. Szczególne pochwały należą się reżyserowi za umiejętność korzystania z aktorskiej młodzieży. Tomasza Osicę i Karolinę Piwosz, studentów czwartego roku kierunku wokalnego Akademii Teatralnej, dopiero co chwaliłem za świetne role w „Prawieku” według Olgi Tokarczuk. Tu nie ustępują starszym kolegom.
Osica jako Józio, syn Nietoperza zmieniony w Niedźwiedzia, jest swobodny, zabawny, bardzo w stylu Mrożkowych postaci, a dodaje też coś od siebie wydając zaskakujące beatboxowe dźwięki. Karolina Piwosz rozkosznie imituje przemianę córki Geniusza z pierwszej naiwnej w lafiryndę udającą Sprawiedliwość (albo w Sprawiedliwość wepchniętą w rolę lafiryndy) , a w finale w doświadczoną przez życie wariatkę. I wszystko to lekko jak pianka, bez cienia dosłowności.
Teatr Klasyki, czyli marzenie
Wrócę jeszcze na moment do pytania, czy aktualne. Może się nawet wydawać, że owe wszystkie żarciki na temat równości i sprawiedliwości są znowu użyteczne we współczesnych rozgrywkach, w których młodzież wraca do krystalicznie lewicowych idei. Nie przeceniam naturalnie wagi intelektualnej tych rozprawek. Za to powtórzę, siłą tej wizji Mrożka jest drwina nieuznająca historycznych świętości. I są to świętości inne niż zwykle, związane z pojęciem „postępu”. Jarosław Gajewski to wszystko nam pokazał.
Na koniec parę uwag o instytucjonalnym wymiarze tej premiery. Cóż to jest Teatr Klasyki Polskiej? Mający tak mocne poczucie teatralnej ciągłości, że na premierę w Centrum Sztuki Współczesnej zdolny był zaprosić Jana Englerta, bo ten kiedyś był Vatzlavem u Dejmka. Skądinąd chapeau bas dla dyrektora Narodowego, bo przecież w gorący piątkowy wieczór mógł robić coś innego niż siedzieć na widowni.
To na razie fundacja, której rada zrzesza kilka osób, w tej liczbie aktorów: Chorosińskiego, Gajewskiego, Zdunia i Kowalskiego. Jej ambicją jest powrót do repertuaru klasycznego, jak widać traktowanego szeroko, bo łącznie z Mrożkiem.
– Chcemy uzupełnić pewną lukę zarówno co do repertuaru, warto przypominać sztuki już nie grane lub rzadziej grane, jak i co do konwencji inscenizacji. My chcemy studiować teksty mistrzów, a nie dopisywać do nich cokolwiek – powiedział mi po premierze Jarosław Gajewski. Brzmi to jak manifest teatralnego tradycjonalisty.
Ta instytucja nie ma na razie administracji, siedziby ani zespołu. Kolejne premiery wystawia dzięki grantom, które wystarczą na ledwie kilka przedstawień, Ministerstwo Kultury pomogło w sfinansowaniu „Vatzlava”, ale nie wiadomo, co z nim będzie dalej.
Wcześniej była wystawiona latem zeszłego roku, bardzo zabawna „Zemsta” Aleksandra Fredry, w reżyserii Michała Chorosińskiego. Jarosław Gajewski grał w niej Cześnika, Dariusz Kowalski – Rejenta, Łukasz Lewandowski – Papkina. Scenerią było piękne wnętrze teatru stanisławowskiego w Łazienkach. Ale po części z powodu pandemii, po części – braku funduszów, także i ten spektakl istniał przez kilka przedstawień. Czyli obumarł przedwcześnie.
Są i nowe plany. Tomasz Man, znany raczej z inscenizacji współczesnych, ma sięgnąć po porzucony przez teatry, bo uznany za zbyt staroświecki „Powrót posła” Juliana Ursyna Niemcewicza. To skądinąd jeden z pierwszych przykładów teatru politycznego, i głos w dyskusji, jacy są Polacy. Chorosiński, gustujący w repertuarze komediowym, chce robić „Dożywocie” Fredry. Pytanie, gdzie i za czyje pieniądze.
Wyzwanie rzucone duchowi czasów
Ba razie rada fundacji głowi się, jak podtrzymać żywot „Vatzlava” i wrócić do „Zemsty”. Trudno nie zauważyć, że taki teatr klasyczny może się okazać teatrem atrakcyjnym dla wielu widzów. Tyle że na razie nie bardzo mają oni możliwość choćby dowiedzieć się o takiej ofercie.
Zarazem jest to trochę wyzwanie rzucone duchowi czasów. W Teatrze Wybrzeże oglądałem w 2018 roku „Damy i huzary” Fredry dziejące się w domu wariatów. Dopisuje się nowe sceny i sensy także klasykom niemal współczesnym. W Toruniu wystawiono „Tango” Mrożka ze zmienionym zakończeniem. Edek miał być polskim narodowcem zagrażającym wolności.
Nie ma bzdury, jakiej nie wymyśliliby współcześni inscenizatorzy – w imię własnych ideologicznych pasji i reżyserskiego ego. Tylko dlaczego manipulują tekstami, które są o czymś innym? I które wcale nie muszą podlegać takim obróbkom, żeby zabrzmieć ciekawie i o czymś ważnym powiedzieć Polakom.
Poza wszystkim najszerzej rozumianej klasyki gra się mniej niż kiedyś, nawet w takich teatrach jak warszawski Polski czy Narodowy. Na scenach, także tych wciąż najbardziej profesjonalnych, króluje feminizm, ekologizm i walka z rasizmem.
Nie wiem, czy polska Comédie-Française jest dziś możliwa. Nie wiem, czy ktoś da na nią pieniądze, a aktorzy i reżyserzy nie uznają jej za ograniczenie własnej twórczej wolności.
Wiem, że trwają rozmaite poszukiwania, także poza Teatrem Klasyki Polskiej. Ot choćby dwie premiery Pracowni Staropolskiej, która wystawiła w konwencji teatru muzycznego „Żywot Józefa” Mikołaja Reja w reżyserii Jarosława Gajewskiego, a potem „Uciechy staropolskie”, montaż tekstów z XVI, XVII i XVIII wieku, przyrządzony przez Jarosława Kiliana. Trzecia ma być „Gra o narodzeniu” pod batutą Wawrzyńca Kostrzewskiego. Staropolszczyzna brzmi w tych spektaklach zaskakująco drapieżnie i współcześnie.
Nie ma potrzeby odwoływać się do recytacji o tożsamości narodowej i poczuciu ciągłości kulturowej. To naprawdę, odpowiednio przyrządzone i zagrane, może być atrakcyjne, a czasem fascynujące. Dlatego życzę Teatrowi Klasyki Polskiej, aby narodził się do końca. A Państwu abyście mogli obejrzeć „Vatzlava” i kolejne premiery planowane przez ten zespół entuzjastów. W planach są także spektakle wyjazdowe, aby rzecz całą zanieść nie tylko Warszawie.