Aleksandra Kurzak dowiodła w "Don Giovannim", że poradzi sobie w każdym teatrze na świecie. Gdy piekielnie trudną arię Donny Anny w II akcie kończy efektownymi ozdobnikami koloraturowymi, na widowni rozlegają się żywiołowe oklaski i okrzyki - dla Rzeczpospolitej z Salzburga pisze Jacek Marczyński.
Praca z takim reżyserem jak Claus Guth to udręka, ale i przyjemność, jeśli ktoś lubi trudne wyzwania. Trzeba odrzucić przyzwyczajenia, bo on zagląda w dusze operowych bohaterów jak psychoanalityk. Dokopuje się do marzeń, lęków i pasji. A potem oczekuje, by śpiewak pokazał je na scenie. W "Don Giovannim" na festiwalu w Salzburgu wszyscy są inni, niż wymyślił to Mozart z librecistą da Ponte. Już w pierwszej scenie Aleksandra Kurzak jako Donna Anna nie broni się przed uwodzicielem, to ona bardziej go pożąda. Zdziera mu koszulę, zaczyna rozpinać rozporek. Od razu też wie, że Don Giovanni zabił jej ojca, Komandora, mimo to nie potrafi uciszyć zmysłów. Nękają ją coraz większe wyrzuty sumienia, rozwiązaniem wydaje się odebranie sobie życia Elvira (znakomita Niemka Dorothea Röschmann) to z kolei żadna dumna hiszpańska donna, raczej księgowa z finansowej korporacji. Żyła samotnie, aż trafił się Don Giovanni. Obiecał małżeństwo, a potem z