Jako że polski teatr, za przyczyną Marcina Wierzchowskiego, stał się jedną z pierwszych platform, dzięki którym poznaliśmy twórczość koreańskiej pisarki HAN KANG, postanowiłem z okazji uroczystości wręczenia jej Literackiej Nagrody Nobla przypomnieć nieco spektakl Narodowego Starego Teatru z 2019 roku. Spotkałem się więc ze znakomitym aktorem tego teatru, Juliuszem Chrząstowskim, w efekcie czego powstała poniższa rozmowa. Z Juliuszem Chrząstowskim rozmawia Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Jeśli chodzi o związki Han Kang z Polską, to warto też zauważyć, że autorka “Wegetarianki” mieszkała przez pół roku w Warszawie w ramach artystycznej rezydencji. Poświęciła też naszej stolicy piękną, poetycką “Białą elegię”, do lektury której (innych książek również) bardzo was zachęcam! Zaczynamy!
Tomasz Domagała: Jak się w ogóle zaczęła wasza przygoda z Han Kang?
Juliusz Chrząstowski: Muszę się przyznać, że długo nie potrafiłem się nauczyć imienia i nazwiska tajemniczej, nieznanej mi wtedy koreańskiej pisarki. Potocznie mówiliśmy o tym projekcie po prostu „Nadchodzi chłopiec” albo „chłopiec Tongho”, a początki były takie, że Marcin Wierzchowski przyszedł na pierwszą próbę ze szkicem scenariusza. Ale nikt się nie martwił, że nie ma tekstu, bo wiedzieliśmy, że podstawą naszej pracy – jak zawsze w przypadku Marcina – będą improwizacje. Zrozumiałe więc było również to, że ten tekst dopiero powstanie, a napisze go jeden ze stałych współpracowników reżysera, Daniel Sołtysiński. Wiadomo było od razu, że spektakl będzie miał dwie części: koreańską i polską, i że one obie będą ze sobą powiązane, z zastrzeżeniem, że koreańska będzie ewidentnie historyczna (akcja powieści toczy się w 1980 roku), ta polska zaś będzie umiejscowiona w przyszłości.
Tomasz Domagała: I przystąpiliście do pracy…
Juliusz Chrząstowski: Wspominam ten długi trzymiesięczny proces twórczy niezwykle mile, bo było to dla mnie coś nowego. W sensie – ten rodzaj pracy oparty na nieustannych improwizacjach, do których Marcin jest zawsze perfekcyjnie przygotowany. Nie tylko wymyśla każdemu z nas precyzyjne zadania, ale też potrafi świetnie zorganizować cały ten proces. Zdarzało się nierzadko, że przed próbą dostawałem od niego SMS, w którym informował mnie, w jakim miejscu teatru mam się pojawić i w jakim celu mam improwizować. Jednocześnie absolutnie nie miałem pojęcia, kogo tam spotkam, i jakie zadania będą realizować te osoby. To było dla mnie absolutnie fascynujące. Wszystko to oczywiście było nagrywane, Daniel to potem spisywał, a że tego materiału – lepszego, gorszego – była ogromna ilość, musiała nastąpić jego selekcja, która jest zawsze dla aktorów bolesna. Co ciekawe, w trakcie pracy zaczęliśmy coraz bardziej doceniać tę część koreańską, myślę tu o literaturze, bo okazało się, że jest to świetna baza do budowania postaci, sprawdza się znakomicie jako podstawa improwizacji, dając dodatkowo pole do pogłębionych rozmyślań na temat kondycji ludzkiej natury, przemocy, pamięci oraz jej mechanizmów. Pewnym odkryciem było dla nas to, że nasze przedstawienie okazało się opowieścią o tym, co dzieje się z naszą pamięcią i jak ona determinuje nasze życie, choć opowieść Han Kang na pierwszy rzut oka wydawało się nam historią czternastoletniego chłopca Tongho, który ginie w masakrze w Gwangju oraz jego rodziny (grałem w spektaklu jego brata).
Tomasz Domagała: Gdy przystępowaliście do pracy, na polskim rynku nie było jeszcze książki. W jaki sposób się z nią spotkaliście?
Juliusz Chrząstowski: Dostaliśmy do ręki przetłumaczony skrypt, trochę jeszcze niedoskonały, tłumaczony zresztą z języka angielskiego, w którym powieść ta nosi tytuł „Human Acts” (polski tytuł “Nadchodzi chłopiec” pojawił się nagle, ale do dziś nie pamiętam skąd). Traktowaliśmy tę opowieść przede wszystkim jako bazę, rezerwuar słów czy źródło inspiracji, nie zastanawiając się chyba głębiej nad tym, czy mamy do czynienia z dobrą literaturą. Gdy jednak improwizowaliśmy w ścisłym połączeniu z tą historią, uderzające było to, że odkrywało się w niej „aktorskie mięso”, także na poziomie znakomicie napisanego tekstu. Jak pamiętasz, była w spektaklu taka część, podczas której podzieleni na cztery grupy widzowie udawali się w cztery różne miejsca, żeby wysłuchać o wydarzeniach w Gwangju z perspektywy czterech konkretnych bohaterów. I choć opowiadali o nich różni ludzie (uczestnicy czy świadkowie), okazało się, że nic tu nie trzeba zmieniać, wystarczy zassać tylko to, co jest sednem tej historii u Han Kang i po prostu włożyć w nią siebie, swoją wrażliwość i emocje. Reszta sama się wydarzy, zwłaszcza w sytuacji, w której różne zakamarki Starego Teatru, miejsca, w których nigdy do tej pory nie byłem, przemieniają się w salon samochodowy, stolarnię, czy dom polityka. Znam takich widzów, którzy przychodzili na ten spektakl po kilka razy, bo chcieli wiedzieć, czy są jakieś różnice między tymi czterema monologami.
Tomasz Domagała: Byłem raz na spektaklu i trafiłem akurat do ciebie.
Juliusz Chrząstowski: To był monolog, który trochę improwizowałem. Marcin mnie namawiał, żebym napisał jego własną wersję, ale w końcu postanowiliśmy wrócić do źródła, do powieści Han Kang.
Tomasz Domagała: Jako że spektakl niestety zszedł już z afisza, warto może pokrótce opowiedzieć jego fabułę…
Juliusz Chrząstowski: Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o Korei Południowej. Najczęściej takie, że to bogaty i demokratyczny kraj w północno wschodniej Azji, kojarzony z kultem pracy, szybkim rozwojem technologicznym oraz bogactwem społeczeństwa. Gdy się jednak przyjrzeć bliżej jego historii, okaże się, że ten sam kraj ponad czterdzieści lat temu wcale nie był demokracją, że w 1980 roku, a więc na 9 lat przed Tiananmen, w jednym z dużych koreańskich miast – Gwangju – wybuchła krwawo stłumiona rewolucja, demokracja więc jest ustrojem w Korei stosunkowo młodym. Na ulicę wyszli wtedy przede wszystkim studenci, wszystko trwało około dziesięciu dni i skończyło się masakrą, która w Gwangju jest wciąż niezabliźnioną raną. I tu pojawia się Han Kang ze swoją powieścią. Tytułowy chłopiec to czternastoletni gimnazjalista Tongho, który poszukując zaginionego w czasie manifestacji kolegi, trafia do szkoły przerobionej na tymczasową kostnicę dla ciał zabitych w masakrze. Postanawia zostać i pomóc innym nastolatkom, pracującym tam przy przenoszeniu, układaniu, myciu zwłok ofiar, po które sukcesywnie się zjawiają poszukujące swoich członków – rodziny. Gdy w pewnym momencie budynek szturmują koreańscy żołnierze, chłopiec ginie, śledzimy więc jego losy, ale i losy jego rodziny, która nie potrafi sobie poradzić z tą tragedią przez resztę życia. Jeśli chodzi o formę, to nie jest to ani reportaż, ani dokument, a pięknie napisana prozą poetycka opowieść. Czytelnik poznaje tę historię z różnych perspektyw, aczkolwiek Han Kang wydaje się kłaść w niej akcent na to, co dzieje się z ludzką pamięcią, jak odciska się w niej przemoc i związana z nią trauma. Dla mnie najbardziej wstrząsająca w tej opowieści jest postać matki Tongho, która po dwudziestu pięciu latach od tamtych wydarzeń wciąż jest uwięziona w przeszłości, jakby całe jej życie odeszło wraz z ukochanym synem. Jej postać jest tu zderzona z dwoma pozostałymi przy życiu synami. Jeden wyjechał do Seulu, zrobił karierę prawnika i pracuje w korpo (to moja postać), drugi (Zbigniew Kaleta) – ciągle mieszka z matką, pije, nie mogąc patrzeć, jak ona coraz bardziej zatapia się we wspomnieniach, licząc wciąż, że Tongho lada chwila wróci ze szkoły. Mam ciągle przed oczami wspaniałą Dorotę Pomykałę, która grała tę postać w naszym przedstawieniu oraz Zbyszka Kaletę, który wcielał się w mojego brata. Mieliśmy razem scenę w malutkim pomieszczeniu przyklejonym do Sali Modrzejewskiej, w której – tak na co dzień – funkcjonuje bufet, były więc tam prawdziwe kuchenne meble i bieżąca woda. To było niesamowite, bo co wieczór udawało nam się zmieścić w tym pomieszczeniu około czterdziestu osób. I pamiętam, jak to nasze spotkanie na nich działało, jak ich mroziło, bo aktorzy takie rzeczy zawsze czują. Dramaturgicznie, w gruncie rzeczy, niewiele się w tej scenie działo, ot, spotkanie matki z synami, wzbogacone dodatkowo pojawieniem się ducha ich zamordowanego syna i brata. Miało ono jednak niezwykłą porażającą energię – realnie dotykało się po prostu tragedii tej rodziny, uświadamiając sobie natychmiast, że duch Tongho już nigdy ich nie opuści, że ten czternastoletni chłopiec zawsze będzie nadchodził.
Tomasz Domagała: Czy gdy wyszła książka, coś się w waszym spektaklu zmieniło?
Juliusz Chrząstowski: Nie, bo okazało się, że ten skrypt, który dostaliśmy na próby, był właściwie gotową wersją tłumaczenia książki, niewiele się więc już potem zmienił. Natomiast już w czasie eksploatacji spektaklu zainteresowali się nim Koreańczycy z Instytutu Pamięci w Gwangju i było naprawdę blisko, żebyśmy do nich pojechali, ale przyszła pandemia i nasze plany spaliły na panewce. Wcześniej jednak do Krakowa przyjechała specjalna delegacja z Korei, żeby zobaczyć spektakl, bo dla nich niezwykły był już sam fakt, że w jakimś europejskim kraju ktoś się zainteresował ich historią, żeby ją przerobić na teatr. Anegdotycznie można też tu wspomnieć o tym, że gdy Narodowy Stary Teatr wystąpił oficjalnie do agentki Han Kang o prawa do książki, spotkał się z jej odmową. Marcin Wierzchowski napisał wtedy płomienny list do autorki, tłumacząc, co chce zrobić z tą opowieścią, dlaczego, w jakiej sprawie, dodatkowo argumentując, jak ta historia koreańska jest dla nas ważna, ze względu na to, że będzie w spektaklu determinować naszą, polską, i owe prawa… dostał. Jeśli chodzi o zmiany, to miały one całkowicie inny charakter, wiązały się mianowicie z przepisami BHP. Jako że spektakl był zrealizowany w systemie site specific, czyli „chodzony” (rozgrywający się w różnych miejscach teatru), ciągle go trzeba było modyfikować pod względem bezpieczeństwa widzów. Gdy przyszła pandemia, zmiany nią podyktowane stały się nie lada wyzwaniem, przez co na przykład spektakl stał się niezwykle elitarny, z uwagi na drastyczne zmniejszenie liczby widzów. Miało to swoje plusy, że wymienię tylko nieoczekiwaną intymność, jaka się pojawiała w trakcie grania. Nic zresztą w tym dziwnego, gdy zamiast czterdziestu masz przed sobą czterech widzów, zmienia się totalnie przestrzeń komunikacji, czujesz się jak w domu ze znajomymi, którym opowiadasz coś prywatnego. Inną jakość wyzwalały też obowiązkowe maseczki, bo nagle okazało się, że mówię ten swój monolog do samych oczu. Jako że był on dość wzruszający, te oczy stawały się dodatkowo zaszklone, było więc jeszcze trudniej go mówić. Dość powiedzieć, że było to dla mnie czasem nieoczekiwane, aczkolwiek wspaniałe doświadczenie.
Tomasz Domagała: Jako że spotykamy się z okazji Nobla dla Han Kang, chciałem cię zapytać jako bardzo doświadczonego aktora: co takiego w jej opowieści było dla ciebie odkryciem, z punktu widzenia teatru rzecz jasna?
Juliusz Chrząstowski: Na pewno wnikliwe ludzkie portrety, ale też umiejętność niezwykle sugestywnego opisu. Dramat od prozy różni się na przykład precyzją opisów zawartych w didaskaliach, krótkich zazwyczaj i rzeczowych. W książce Han Kang było więc zupełnie inaczej, sedno wielu rzeczy (tematy, sprawy, cechy postaci) trzeba było bowiem wydestylować, dotrzeć do niego pomimo wielu punktów widzenia, z których było nam przedstawiane, wyczytać je na przykład z mikroscen. Ten mój pracujący w korpo brat głównego bohatera pojawia się na przykład w kilku flashach. Najpierw przypadkiem spotyka dziennikarkę, która pisze o masakrze, informuje ją więc, że jego brat zginął w Gwangju, i tyle. Następnie widzimy go, jak odwiedza matkę, chcąc ją zabrać do siebie, do Seulu (matka oczywiście nie chce), potem retrospekcja sytuacji z Tongho, i tak dalej. Wyliczam te mikrosceny, żeby pokazać, że odkrywanie jego postaci i opowieści odbywa się tu niczym nizanie paciorków na nitkę. Koniec tego procesu daje dopiero jakiś obraz bohatera. Moja praca więc – jako aktora – polegała właśnie na poszukiwaniach, dopowiadaniu razem z Marcinem tego, czego nam tu brakowało. Co istotne, na żadnym etapie pracy nie miałem poczucia, że ja tam budowałem jakąś rolę. Ona się sama na końcu pojawiła, oczywiście przy współudziale widza, który musiał sobie te paciorki wraz ze mną kolejno nawlekać.
Tomasz Domagała: Czego efektem był twój końcowy monolog, w książce akurat nieobecny…
Juliusz Chrząstowski: …nieobecny, ale też będący efektem całej naszej pracy nad opowieścią Han Kang i całkowicie z niej wywiedziony. W trakcie tej pracy zrozumiałem, że takie pisanie dla teatru jest z jednej strony bardzo nowoczesne, z drugiej – prawdziwe. Wymaga bowiem od dramaturga, reżysera i aktora zarówno głębokiej intelektualnej pracy nad materiałem, jak i wykreowania czegoś nowego, przepuszczonego przez siebie i swoją wrażliwość.
Tomasz Domagała: Na koniec chciałem cię zapytać o doświadczenie tej masakry, bo wydaje mi się, że trudno jest ją opisać, a jeszcze trudniej pokazać.
Juliusz Chrząstowski: Dowiadujemy się o niej trochę przez przypadek, poznając dwadzieścia lat później ludzi bezpośrednio związanych z tamtymi wydarzeniami. I wtedy odkrywamy, jak bardzo to doświadczenie zdeterminowało ich życie. Finał z kolei przynosi refleksję, że cała ta przemoc była nie tylko bezsensowna, ale i banalna. Zwłaszcza gdy się ma w wyobraźni scenę, w której młodzi ludzie w swojej naiwności wyrażający niezadowolenie oraz potrzebę wolności, zostają postawieni naprzeciw siepaczom, strzelającym do nich ostrą amunicją. I w sumie to wszystko, aczkolwiek wydaje mi się, że to jednocześnie wcale niemało, gdyż najważniejsze w tej opowieści jest to, że Han Kang oddaje prawie całą jej przestrzeń ofiarom. Porusza przede wszystkim problem winy, kary, odpowiedzialności za to, co się stało, pytając nas, co z tym doświadczeniem zrobiliśmy. Kwestia zrozumienia motywów kata nie jest tu żadnym wyzwaniem, przedstawiona zostaje – jak już wspomniałem – banalnie: walka o władzę, rozkaz generała, całkowite odczłowieczenie obywateli, wykonanie rozkazu, masakra. I to wszystko w dziesięć dni. Była taka scena, nakręcona specjalnie na użytek przedstawienia, która próbowała uchwycić i jednocześnie zinterpretować moment palenia zwłok rebeliantów (jedna ze scen książki). Nie ukrywaliśmy w niej przed widzem, że na ekranie płoną kukły, bo wydało nam się oczywiste, że dla oprawców ciała zastrzelonych dzieci znaczyły nie więcej niż szmaciane lalki. I to chyba było w całej tej opowieści najbardziej przerażające.
Tomasz Domagała: Tu postawmy kropkę. Dziękuję ci bardzo za rozmowę. A was zapraszamy pojutrze, 11 grudnia do Narodowego Starego Teatru przy Placu Szczepańskim na wspomnieniowe wydarzenie, będące spacerem śladami tego spektaklu. Początek o 17:00.
Juliusz Chrząstowski: Serdecznie zapraszam i również dziękuję ci za spotkanie.