„Sceny z życia małżeńskiego” wg Ingmara Bergmana w reż. Katarzyny Minkowskiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Maciej Stroiński.
Motto: „Może poliamoria to jest jednak jakieś wyjście?” (Paweł Demirski, Wszystko powiem Bogu!)
W Starym moda na seriale. Na przykład odliterackie albo posttelewizyjne, w każdym razie tasiemcowe, całe sezony na scenie. I u Minkowskiej, i u Percevala, i u Eweriny, a nawet u Kalwat ludzie mierzą się z wyzwaniem małżeństwa i rodziny, stawiając czoła problemom i pokonując trudności, a że tworzą związki zwykle dwupłciowe, zatem do obrazka dochodzą im potomkowie albo właśnie nie dochodzą, i to jest ten wielki dramat, normalnie jak w Biblii. Osoby się pobierają, a potem rozwodzą lub, co gorzej, nie rozwodzą. Jeśli tak oto wygląda życie i pożycie tak zwanych normalsów, to śmiem drżeć, co będzie, kiedy nam wprowadzą związki partnerskie nad Wisłą: cała zabawa się zesra.
Sceny z życia małżeńskiego były sześcioodcinkowcem Ingmara Bergmana, potem sprasowanym do rozmiaru filmu. Tytułowe sceny to nie są sceny łóżkowe, i tu jest pies pogrzebany. Bohaterowie za dużo gadają, a za mało robią, i właśnie dlatego małżeństwa im się sypią. Nie wiem, po co pośród twórców spektaklu Minkowskiej koordynejtorka scen intymnych, bo za przeproszeniem: co tu było do koordynowania? Kiedy Szymek Czacki obcałowuje Grązię (a to jest najtwardsze porno tego przedstawienia), czyj consent jest wymagany: aktorki czy bohaterki?
A właśnie – Grązia, po włosku Grazia. Chylę przed nią czoła i biję pokłony. (Przed Majniczem również, ale to wiadomo, i proszę sobie darować złośliwe uśmieszki). Magdalena Grąziowska wyrosła nam na drugą po Małgorzacie Zawadzkiej talenciarę sceny narodowej i jak tak dalej pójdzie, zląduje we Wawie, co już kiedyś wyprorokowałem Mai Pankiewicz, która tylko przemazała się przez zespół Starego i poszła do lepszej budy, oraz Poli Błasik. Zwłaszcza na zbliżeniach widać aktorski kunszt Grązi, w każdej z odsłon bowiem wspaniale wypełnia rolę, gra przekonująco, zwyczajnie „nie kłamie”, jak mawia się w branży. No, artystka sceny. Anna Radwan i Juliusz Chrząstowski także zasługują na wielkie uznanie, gdyż wypadli bosko, jednak wartość diagnostyczna takiego stwierdzenia wydaje się żadna, bo to jak powiedzieć, że krew jest czerwona, a Garbacz nieaktualny.
Mięso spektaklu Minkowskiej stanowi tak zwane żyćko, czyli można się spodziewać, że któraś z postaci w końcu nie wytrzyma i stwierdzi z najwyższą powagą: „Jestem w ciąży”, albo: „Chcę rozwodu”. No i będzie wielka drama. Po to idę do teatru, aby się nasłuchać, że ktoś ma najgorzej? Białe pełnosprawne heteronormiki mają czelność mieć najgorzej? Wyszła soap opera, z tym że skandynawska, trochę Barwy szczęścia (kolejny ukłon dla Grązi), trochę Trudne sprawy, a trochę kino rumuńskie.
Scenografia przewiduje sracz i umywalkę, więc wszystko się zgadza. W walce ekranu ze sceną martwy plan wygrywa z żywym: chętniej patrzy się na streama niż na jego źródło. Spektakl leci w tle transmisji. Ekran wykrojono oble, tworząc jak gdyby monidło: mdłe zdjęcie okołoślubne, wszechstronnie zaokrąglone, ani ładne, ani brzydkie, lecz po prostu istniejące. Dzięki obrotówce Sceny Kameralnej wreszcie zrozumiałem, dlaczego filmy się kręci. Spektakl zawieranie lokowanie Nory, a także Pijaków: na scenę wjeżdża auteczko, w tym wypadku smart.
Sceny z życia małżeńskiego mają wspaniałą obsadę. Szkoda aktorów tej klasy na tak średniej klasy sceniczny paradokument. „Nuda” to żaden argument, lecz zarazem prawda. Widziałem dwa razy i mogę tu wstawić emotkę ziewania. Od razu zaznaczam: nie jest to tak denne jak nowy Pakuła ze swym ego tripem, no ale to żadna sztuka.
Trzeba uczciwie zaznaczyć, że spektakl Minkowskiej jest inny od innych. Ani postlupiczny, ani poststrzępkowy (chociaż reżyserka występuje w reżyserskich bluzach w paski), ani klatoidalny, ani warlixowy, ani garbaczowy (mimo okrągławego ekranu à la Robert Robur). Jeśli do kogoś tu blisko, to może do Wierzchowskiego (gdyby ten umiał w dizajn) albo wczesnej Kleczy. Rzecz nie jest ogólnie słuszna, świętojebliwa albo o transfobii. Zero ezo. Teatr normikowy, klarowny, komunikatywny, nienachalny, ogólnospożywczy.
I to są te szczyty polskiego teatru? Jeśli tak – no cóż, aha. Najwyraźniej po wieloletnim konsumowaniu scenicznego szajsu à la Rubin & friends nawet tak banalna pizza margherita wydaje nam się wielkim halo. Wystarczą pełnoplastyczne postaci, w miarę zborna akcja, czwarta ściana, psychologia, ręce i nogi, abyśmy z wrażenia ściągnęli majtki przez głowę.
Sceny z życia małżeńskiego mają jedną dobrą scenę i wszyscy, którzy widzieli, już się domyślają którą. Postać Anny Radwan nażera się tabsów i popada w wygib, oddając mu się bez reszty; cała reszta idzie za nią. Podkreślmy, że „takie tańczone” rozgrywa się w finale dzieła, obserwujemy więc chocholi taniec, w tym wypadku – rejw, niczym połamaniec Emmy Stone w puencie Kinds of Kindness. Fajnie, że się wreszcie zamkli.