„Kajko i Kokosz. Szkoła latania” Janusza Christy w reż. Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.
„Kajko i Kokosz: Szkoła latania” zdaje najważniejszy test – podoba się dzieciom (na oko mało który młody widz był na tyle zaawansowany w latach, by dojść już do IV klasy, gdzie komiks Christy jest lekturą). Ja, stary koń, kręcę nosem. Może to przypadłość starych koni, a może – choć musical Teatru Syrena jest znacznie lepszą adaptacją od drętwego serialu Netflixa – mam jednak rację, że twórcy za mało się wysilili.
Niewykluczone, że coś mi umknęło, ale odniosłem wrażenie, iż skopiowane z komiksu dowcipy Christy na ogół rezonowały na widowni lepiej niż nowe. Wśród tych ostatnich na kilka udanych (np. pożegnanie dyrektorki szkoły latania) przypada kilkanaście przaśnych, jak kilkuminutowa sikanina Łamignata (czyżby ktoś zainspirował się wejściem Mocarnego Orła z pierwszego „Angry Birds”?). Niektóre dialogi i sceniczne grepsy kazały zapłakać, że nie da się wywołać ducha Jeremiego Przybory zastępując nim w roli scenarzysty Marcinów Zawadę i Pieszczyka.
Generalnie rzecz biorąc, sceny śpiewane wypadają o wiele lepiej i naturalniej od dialogów, a słowa układają się w nich zręczniej; widać, że to niejako rodzony środek wyrazu realizatorów. (Poza tym za teksty piosenek odpowiadał kto inny – Jakub Szydłowski, będący również reżyserem całości). Co nie zmienia faktu, że muzyka Jakuba Lubowicza mimo sporej elastyczności kompozytora i różnych zręcznych nawiązań (rozbawiła mnie mocno parodia „Upiora w operze” ze spadającym żyrandolem) nie jest najlepszą musicalową partyturą, jaką znam.
Najsensowniejszym probierzem jakości musicalu jest bodaj to, czy oferuje jakąś wpadającą w ucho piosenkę. Na szczęście bezpretensjonalny, melodyjny kawałek „W wesołym Mirmiłowie”, otwierający całość, spełnia ten wymóg (choć szybko śpiewany tekst trudno zrozumieć). Niestety, bodaj jako jedyny. W pamięci zostaje jeszcze song Kaprala i zbójcerzy o podlizywaniu się, ładnie skonstruowany, ale też chyba jedyny skierowany raczej do starszego widza. Natomiast wyraźnie promowana na przebój wieczoru piosenka „Kajko i Kokosz, chłopaki spoko”, mimo wsparcia efektami specjalnymi (latający kufer) i repryzy w finale wylatuje z głowy natychmiast, dziwnie też nie przystaje językowo do świata Christy. Zresztą i w innych miejscach można odnieść wrażenie, że nie całkiem sprostano inwencji językowej sopockiego rysownika. Marsz zbójcerzy, na przykład, wypada o wiele gorzej od jego komiksowych rymowanek, poczynając od słynnego „Luli, luli, istotko miła, niech ci się przyśni mogiła Mirmiła!”.
Reżysersko bywa różnie. Są fragmenty wyśmienite – jak ładnie rozegrana scena bójki w karczmie, dobrze przy tym napisana w sensie tekstowym. Są dziwaczne – pomysł, by kazać dyrektorce szkoły latania mówić silnie zniemczoną polszczyzną, każe zapytać o sens tego rozwiązania, a dzieciaki raczej niewiele z tego pojmą (obecna na widowni młódź owszem śmiała się, ale wyraźnie raczej z faktu, że mężczyzna gra kobietę). Są też takie, które się po prostu nie udały, np. pośpieszny i niewprawnie poprowadzony finał. Miejscami swoje robi fakt, że obsada nie jest zbyt liczna – aktorów da się policzyć na palcach, a że się nie rozdwoją, nie sposób pokazać np. zastraszania mieszkańców Mirmiłowa przez zbójcerzy. Ale to problem drugorzędny. Ostatecznie w mniejszym stopniu liczy się to, ilu gra, niż to, jak grają. Jest tu jeden taki, który unaocznia to w sposób uniemożliwiający polemikę.
Gdybym miał wymienić główny atut całego recenzowanego przedsięwzięcia, ująłbym go w dwóch słowach: Marcin Wortmann. Pamiętam go sprzed dekady, gdy przecierał się w świecie musicalu na scenie Romy, a jednocześnie w offowym „Gwałcie na Lukrecji” Benjamina Brittena dowodził, że fenomenalnie czuje też idiom operowy. Na łamach „Ruchu Muzycznego” twierdziłem wówczas, że zdałby się i na wagnerowskiego Albericha. Wortmann poszedł jednak zupełnie inną drogą, poświęcając się bez reszty musicalowi i szlifując umiejętności śpiewającego aktora. Opłaciło się sowicie.
Mirmił Wortmanna wyrasta wbrew tytułowi na głównego bohatera – kosztem „chłopaków spoko”, nie dodających nic do chłopackiego emploi z komiksu. To postać głębsza i większego formatu niż komiczny hipochrondryk z opowieści Christy: rudy wnuk Don Kichota, którego marzycielskie słowa uruchamiają magię sceny skuteczniej niż fruwająca trumna na podwieszanych linach, a jego nieumiejętność zmieszczenia się w przaśnej codzienności Mirmiłowa jest prawdziwym dramatem wrażliwej duszy, nie farsowym gagiem. Nie dziwi mnie wcale, że choć rozkładówka obsadowa przewiduje trzy Lubawy, Wortmann nie ma zmiennika. Bo to by nie zagrało. Podobny kunszt aktorski jest nie do podrobienia.
Co pokazuje inna próba pogłębienia postaci oryginału – pozbawiony jakiegokolwiek odpowiednika w komiksie duet Jagi i Lubawy, w których te uskarżają się na zaniedbywanie przez mężów. Mało przekonujący (także muzycznie), nużący aktorsko fragment zakrawa na karykaturę, nie na autoironiczny komentarz do istotnie raczej męskiego świata mirmiłowian. I przechodzi kompletnie bez echa.
Gdyby było w obsadzie jeszcze paru takich Wortmannów, jej niewielki rozmiar mógłby się stać atutem, rozbudowując rysunek bohaterów i wyciskając z nich nawet więcej, niż prezentowali w oryginale. Trochę jak „Piotruś Pan” Stokłosy i Przybory w stosunku do powieści Barriego. Niestety, stało się inaczej; twórcy musicalu w jakimś sensie zatrzymali się w pół kroku. Podróż do świata bohaterów z dzieciństwa – jest. Frajda szkrabów współczesnych – jest. Ale nie ma tego czegoś, do czego berbecie i ich rodzice mogłyby z nostalgią wracać myślami po latach.
Chociaż może nie jest moją rolą mówić za berbeciów?