"Cud biednych ludzi" Mariana Hemara w reż. Zbigniewa Lesienia w Teatrze Telewizji. Pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.
Czasem najcelniejszym teatralnym strzałem jest samo odkrycie sztuki. Zbigniew Lesień, wrocławski aktor i reżyser, dokonał tego w Teatrze Telewizji, co napawa nadzieją. „Cud biednych ludzi" Mariana Hemara miał być wystawiony w październiku 1939 r. Po wojnie twórczość tego artysty była w Polsce objęta cenzurą, bo Hemar to antykomunistyczny emigrant. Wystawiano „Cud" w Wielkiej Brytanii, ale tam jego zasięg był niewielki - emigracja. W Polsce o „Cudzie" zapomniano, także po roku 1989.
Hemara po części odkryto ponownie dla polskich teatrów, ale jako autora muzycznych komedii, do których sam komponował. Ostatnio, niestety przed pandemią, czarowała nas w warszawskim Szóstym Piętrze jego „Piękna Lucynda". Tu jednak mamy moralitet. Na dokładkę autor żydowskiego pochodzenia, choć mocno spolszczony, zajął się dylematami związanymi z wiarą katolicką. Zrobił to z wielką wrażliwością. Większą niż wielu autorów urodzonych w katolickich rodzinach. Jakby opowiadał o własnym świecie pojęć.
Młody Józef Bylejak, zajmujący się elektryką, podupada, kiedy jego żona ulega paraliżowi. Traci pracę, jest w nędzy. Ratuje go religia. I któregoś dnia, ku zdumieniu rodziny żony i sąsiadów, wraca z kościoła ze sznurem pereł, które miała mu wręczyć święta Teresa. Ale przecież święta Teresa to obraz. Czy uwierzyć w cud, bo żona wstaje z łóżka uzdrowiona? Praska społeczność wierzy. Ale aparat przedwojennego państwa przystępuje do działań. Józef zostaje aresztowany.
Ta sztuka ma wszystkie walory kryminału, chcemy się dowiedzieć co dalej, i moralitetu właśnie, gdzie rozmawia się o rzeczach najważniejszych przy okazji śledztwa i procesu. Finał poraża. Hemar mógł pójść w kierunku wykazania paradoksu kłopotliwego dla katolików. Podważanie cudu jest wszak niewygodne dla Kościoła, skoro ludzie wierzą. Ale ważniejsze jest tu pytanie zadawane przez Sędziego Śledczego (gra go znakomicie, bardzo pastelowo Zdzisław Wardejn). Czy możemy powiedzieć o sobie, że wszystko wiemy? Nawet jeśli wiara w cuda nie jest naszą specjalnością.
Dzięki reżyserii Zbigniewa Lesienia nie mamy tu jednego zbędnego gestu. Scenograf Tomasz Bartczak umieścił wszystkie kolejne sceny w ciasnych wnętrzach. Taka jest izdebka Bylejaków, ale nawet sala sądowa to salka. Mamy poczucie klaustrofobii, nad wszystkim unosi się muzyka Michała Lorenca. Nie zyskamy w tej scenerii ukojenia. Pozostawi się nas z niepokojem.
Rafał Fudalej, grający dużo młodszych od siebie chłopców, nasycił Bylejaka tak dużym ładunkiem świetlistej wiary, że musimy go przynajmniej zrozumieć. Mamy też galerię ludzi prostych, o których Sędzia Śledczy mówi do młodszego kolegi, że warto być dla nich wyrozumiałym: kapitalna Małgorzata Rożniatowska jako Teściowa, Mariusz Kilian jako jej drugi zięć, Szewc, Stanisław Brudny - Kościelny, Krystyna Tkacz - Sąsiadka.
Mamy i galerię inteligenckich rezonerów: Jerzy Zelnik - Minister Sprawiedliwości, Krzysztof Wakuliński - Prokurator, Maciej Tomaszewski - Obrońca, Michał Lesień - Lekarz. Świetny jest Zbigniew Waleryś jako Ksiądz szukający prawdy, a zarazem poniekąd sprawca tragicznego finału. Uwaga, że chciałoby się Fudaleja, Kiliana czy Rożniatowska oglądać częściej, nasuwa się sama. Ale bardziej jeszcze chciałoby się dotykać spraw podstawowych za pośrednictwem teatru. Oczywiście prawd znajdywanych w innych realiach: tamten świat chronicznej biedy pewnie nie wróci. Ale człowiek nie przestaje zasługiwać na miłosierdzie, o które w finale apeluje Ksiądz.