„Mała Apokalipsa 20XX” w reż. Waldemara Raźniaka w Narodowym Starym Teatrze. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Teatralny sezon powoli zbliża się do końca – podobnie jak dyrektura Waldemara Raźniaka w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Na pożegnanie obecny jeszcze dyrektor postanowił wystawić „Małą Apokalipsę” na podstawie książki Tadeusza Konwickiego; zasadnicze dwa pytania, które orbitują mi w mózgu po skończonym przebiegu – po co sięgnął po ten tekst i czy to dobre i godne pożegnanie ze sceną na Jagiellońskiej.
Beniamin Bukowski i Waldemar Raźniak, odpowiedzialni za scenariusz tego spektaklu, przepisują tekst Konwickiego trzymając się mocno oryginalnego szkieletu powieści, uwspółcześniają go w wielu momentach, ale niestety nieporadnie. Historia skupia się wokół jednego, być może ostatniego, dnia życia pisarza, którego odwiedzają koledzy i namawiają go, by w ramach protestu spalił się pod sala kongresową PKiN w dzień zjazdu partii. To pozwala nam śledzić go w tym ciężkim momencie, kiedy jest naciskany z każdej strony: przez kolegów, opresyjne państwo i po części przez samego siebie. Gotuje się w tym sosie niepewności i obaw, rozważa czy jego poświęcenie jako jednostki ma aż tak wielki wpływ na ogół, czy w skali całego kraju jego samospalenie będzie mieć sens i czy to będzie jego największe dzieło jako człowieka i artysty.
Bukowski i reżyser do tego głównego trzonu zaczerpniętego z literatury dokładają krótkie sceny zawierające współczesne nam tematy, żeby nadać tej historii wymiar ponad epokowy, chcą wyrwać ją z realiów nakreślonych przez Konwickiego, ale robią to w bardzo boomerski i nieudany sposób; rzucenie w czasie spektaklu kilku tekstów o Starbucksie czy też wikipedii lub ćpaniu kryształu nie spowoduje, że nagle widza olśni „hej, to też może dotyczyć współczesności”; spowoduje to jedynie zgrzytanie zębów, bo mocno czuje się, jak bardzo te fragmenty nie pasują. Pomijam też fakt, że „Mała Apokalipsa” Konwickiego jest tekstem ponadczasowym i, mimo że teraz pewne fragmenty trącą myszką, to bez uwspółcześniania na siłę można bardzo łatwo przyłożyć tematy w nim poruszane niczym sito do obecnego świata i zobaczyć punkty wspólne.
Niemniej, dosyć nieporadna adaptacja nie jest jedynym problemem tej bez mała trzygodzinnej kobyły. Estetyka spektaklu pomimo tego, jak w moim odczuciu jest ładna, zupełnie nie przystaje do tego, co się dzieje w warstwie tekstowej. I nie do końca jestem w stanie określić co za czym nie nadąża: czy treść za anturażem czy anturaż za treścią – Raźniak napakował „Małą Apokalipsę” toną odniesień popkulturowych, od Matrixa, przez Latający cyrk Monty Pythona, Łowcę Androidów do porno z lat 80. Niestety, te odniesienia prowadzą nas w próżnię i nie dodają żadnej warstwy znaczeniowej. Mimo swojej efektowności i wizualnego rozbuchania, są w moim mniemaniu zwyczajnie wydmuszką. Ten na wskroś Kafkowski bohater nie pasuje do tego wszystkiego, co się dzieje wokoło niego na scenie; przemyślenia dotyczące dawno minionego ustroju brzmią dosyć dziwnie i płasko, kiedy odbijają się w tej popkulturowej magmie.
Doceniam jednak tę szczyptę autoironii Raźniaka, bo wydaje mi się, że ukrył siebie samego pod postacią reżysera filmowego – Bułata, który dzięki współpracy z reżimem mógł potem ten reżim ośmieszać w swoich dziełach; mam wrażenie że w podobnych klimatach Raźniak wchodził na dyrekturę – był przez niektórych uważany za kolejnego – po Mikosie – dyrektora z nadania, a okazał się być kompetentną osobą, która potrafiła pogrywać ze współczesną polityką dla dobra teatru, ale też poniekąd dobra samego siebie. Niemniej, czy ta autoironia nie jest pewnego rodzaju tarczą, która ma pozwolić temu spektaklowi wyjść obronną ręką? Nie wiem, lecz się domyślam.
Żeby nie było, że wieszam jedynie psy to muszę podkreślić, że aktorzy Starego jak zawsze pokazali klasę i zagrali pierwszoligowo. Ci ludzie zagrają wszystko co trzeba z należytym oddaniem i uniosą każdy spektakl (do dziś mam flashbacki z „Masary”, którą ratował właśnie jedynie zespół aktorski). Warto nadmienić, że moje serce tańczyło z radości, bo na scenie był Wiktor Loga-Skarczewski, który powrócił do zespołu Teatru Starego po kilku sezonach w warszawskim Teatrze Powszechnym. Bardzo tęskniłem za nim i cieszę się, że znów będzie można go oglądać w Krakowie, bo to jest potężny aktor-kameleon z ogromnym poczuciem humoru i jeszcze większym talentem dramatycznym. Cieszę się, że wrócił, szkoda, że w tym spektaklu, bo to nie jest rola w jakiej bym chciał go oglądać – niemniej witamy w domu i liczę, że kolejne projekty będą bardziej udane (i chodzi mi tylko wyłącznie o samo przedstawienie, bo to, jak zagrał rolę Rysia, jak zawsze było premium-klasa).
Dodatkowym wybornym elementem jest muzyka Karola Nepalskiego, z którym Raźniak ostatnio współpracował przy fenomenalnym „Solaris”. Przestrzeń dźwiękowa jaką kreśli przed widzami Nepalski jest na wskroś elektroniczna i niepokojąca. Stawia włosy na karku i bardzo dobitnie ilustruje potworny nacisk, jaki ma na sobie główny bohater. Kreuje muzyczną przestrzeń opresji, która wtapia się dyskretnie w uszy i zostaje nawet po spektaklu. Gromkie brawa z mojej strony.
Warto też wspomnieć o dwóch równie zachwycających elementach, czyli scenografii Barbary Guzik i choreografii Tobiasza Sebastiana Berga (wybornie dograne i zgrane sceny zbiorowe!). To, co proponuje widzowi Guzik jest frapujące; jest to mix cyberpunkowego miasta z budami z bazaru dziesięciolecia. Na wskroś szare i zbutwiałe miasto, ale jednocześnie skrzące się światłami i pewnym brutalnym urokiem. Dałem się porwać tej przestrzeni i uwierzyłem w tę wizję miasta, dziękuję za taką robotę, bo naprawdę jest na czym zawiesić oko. Muszę też wspomnieć o dyskotekowej betoniarce – potrzebuje jej, nie wiem po co, ale na pewno z taką betoniarą moje życie stałoby się prostsze.
W ogólnym rozrachunku „Mała apokalipsa 20XX” pozostawiła mnie znużonego i rozczarowanego, bo cała tytaniczna praca aktorów i zespołu realizacyjnego utonęła pod pytaniem granicznym – po co to wszystko, bo nie zyskujemy nic, czego nie moglibyśmy wyciągnąć z książki Konwickiego, a dodatkowo mamy to zaserwowane w bardzo mocno nierównej formie przez niejasne dla mnie wybory estetyczne i dosyć garbatą adaptację. Raźniak ewidentnie ma pomysły na sceny czy sekwencje, bo wiele jest momentów w których można się zachwycić pojedynczymi scenami, ale niestety po połączeniu w całość nie wychodzi z tego koherentny spektakl, który byłby satysfakcjonujący. Przykro mi, bo poprzednia premiera w reżyserii Raźniaka – „Solaris” wgniotła mnie w fotel i naprawdę liczyłem na o wiele więcej niż dostałem. W drodze powrotnej z teatru moja lepsza połówka próbowała mi wmówić, że dałem się nabrać na „Solaris”, bo było krótsze i nie miałem czasu się wynudzić i połapać, że nabija się mnie w butelkę. Ale muszę się z tym nie zgodzić, nadal podtrzymuję, że Waldemar Raźniak ma w sobie to coś i jeszcze nam wszystkim pokaże. Może nie tym razem (może z dojrzalszym adaptatorem), ale wiadomo, że nie wszystko w życiu musi wychodzić.