EN

11.06.2024, 08:10 Wersja do druku

Łzy rzęsiste

„Liryki lozańskie” Adama Mickiewicza w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Sebastian Duda, członek Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Magdalena Rybij / mat. teatru

Trudno pozostać wobec tego spektaklu Wierszalina obojętnym. Przede wszystkim dlatego, że nazbyt rzadko dziś wracamy do tych mickiewiczowskich tekstów. Zacierają się w pamięci nawet ich banalne, szkolne odczytania (jeśli ktoś w ogóle miał możliwość zetknięcia się z nimi na lekcjach; dziś to ponoć już rzadkość). Pojawią się mgliste przypomnienia samotności i rozgoryczenia poety na emigracji w „wieku klęski.” Tymczasem spektakl Piotra Tomaszuka podsuwa nam te teksty na nowo. Prawie każdy z nich możemy usłyszeć wielokrotnie. I w każdym przypadku dochodzi do naszych uszu natężenie skrajnie odmiennych, ale silnych emocji: od ciszy i żalu po gwałtowny gniew i rozpacz.

To przedstawienie jest właściwie recitalem Moniki Kwiatkowskiej, która wyśpiewuje i skanduje po kolei wszystkie wiersze, które po śmierci Mickiewicza wpisano do zbioru „Liryków lozańskich”. Tytuł tego przedziwnego tomu obwieszcza nam na scenie różnokolorowy neon, jakby wyjęty z klubów wieczornych i nocnych, do których chadza się dziś na koncerty. W ciemności tej przestrzeni na scenicznej podłodze wiją się jeszcze błyszczące od czasu do czasu seledynowym blaskiem kable. Z boku po lewej stronie przy elektronicznym instrumentarium siedzi i gra Adrian Jakuć-Łukaszewicz – autor muzyki do wszystkich wierszy. Po stronie przeciwnej z tyłu przy mikrofonach stoją upozowane na trzy świetliste, kobiece zjawy w sukniach z białego tiulu (jedna ze ślubnym welonem na głowie). W te postaci wcielają się Magdalena Dąbrowska, Urszula Raczkowska i Katarzyna Ogrodniczka. Te eteryczne istoty będą echem i kontrapunktem dla Moniki Kwiatkowskiej, która z walizką wygnańca i podróżnika zwraca się do widzów z najbliższego dystansu. I tak wchodzimy w trans, w jaki wrzucić są w stanie te jedne z bardziej poruszających polskich wersów.

Od początku spektaklu już wiemy, że jego tematem nie będzie żadna emigrancka nostalgia ani egzaltowana, romantyczna uczuciowość. Słyszymy co prawda głos wstępny wyśpiewany przez główną bohaterkę i powtarzany przez pojawiające się po kolei postaci w białych tiulach:

Słowiczku mój! a leć a piej!
Na pożegnanie piej,
Wylanym łzom, spełnionym snom,
Skończonej piosnce twej!

Teraz jest już bowiem czas na zgoła inne piosnki niż uroczo sentymentalne liryki splecione z eterycznych, miłosnych marzeń czy wspomnień. To wszystko minęło. Następuje chwila przemiany, wejście w inny krąg poezji:

Słowiczku mój! twe pióra zzuj,
Sokole skrzydła weź,
I w ostrzu szpon, zołoto-stron,
Dawidzki hymn tu nieś! 
Bo wyszedł głos, i padł już los,
I tajne brzemię lat
Wydało płód! i stał się cud!
I rozraduje świat.

To nie moment miłosnych wyznań: słowik przemienia się w sokoła, by mógł wybrzmieć nowy psalm Dawida. Oto rodzi się nowa świadomość, z której zrodzić się ma cud prawdziwej radości. W tej świadomości widzenie osób i rzeczy musi stawać się bardziej przenikliwe. I dlatego od tego momentu właśnie rozpoczyna się transowa gra, w której – jakże inaczej niż w Wielkiej Improwizacji, bo zwięźlej i w bardziej enigmatycznym tonie – poeta zaczyna swój pojedynek z Bogiem, innymi ludźmi, a nawet ze światem. A także z własną pamięcią, teraźniejszością i przyszłością, której ostatecznym celem zdaje się eschaton.

Od początku jest to jednak refleksja świadomości wyobcowanej, która z bliźnimi, pogrążonymi w ułudach kłamliwych percepcji i marzeń, wchodzić może tylko w pozorne albo niepełne alianse. I gdy słyszymy z ust Kwiatkowskiej takie wyznanie, skurcz wewnętrznego niepokoju, przeszywa nas ono do głębi:

Ach, już i w rodzicielskim domu
Byłom złe dziecię;
Choć nie chciałem się naprzykrzać nikomu,
A przecie
Byłem między krewnymi i czeladzi gromadą
Przeszkodą i zawadą.
A choć wszystkich kochałem, ni w dzień ni w nocy
Nie byłem nikomu ku pociesze, ni ku pomocy. 

W tym się odsłania sedno tego zapisanego przez dojrzałego Mickiewicza dramatu wewnętrznego: autentyczna miłość niekoniecznie musi służyć postronnym jako pociecha i pomoc. Wyostrzona świadomość, na takiej miłości oparta, staje się problematyczna w kontakcie z innymi. Jest dla nich bowiem powodem odrzucenia i usprawiedliwieniem zdrady, gdyż kochającego na ów sposób łatwo uznać za złego człowieka albo przynajmniej za niebezpiecznego chorego na umyśle i duszy. On zdaje się nieprzystawalny do świata tzw. zdrowego rozsądku (zaskakuje przy tym użyta przez Mickiewicza forma neutrum „byłom”, zapowiadająca tęsknoty do niebinarnych tożsamości, tak charakterystycznych dla naszego czasu), w którym decydują się mieszkać i kochanki, i przyjaciele. Dla takich dawanie miłości nie ma żadnego sensu. Jest dla nich bowiem jak pojawienie się trupa, dziwnej i śmiesznej mary. Ona może zdawać się groteskowa i śmieszna, ale przecie nie pozwala wobec siebie na obojętność. I dlatego gdy słyszymy jej niepokojący głos z supraskiej sceny, niewygodne poruszenie nie chce nas opuścić:

Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,
W oczy zagląda wam i głośno gada,
Dusza w ten czas daleka, ach daleka!
Błąka się i narzeka, ach narzeka! 
Jest u mnie kraj, ojczyzna myśli mojéj,
I liczne mam serca mego rodzeństwo:
Piękniejszy kraj, niż ten, co w oczach stoi,
Rodzina milsza, niż całe pokrewieństwo…

I słyszymy dalej w kolejnych wersetach, że w tej „ojczyźnie myśli” schodzi z ganku „biała postać”, którą w trzech kobiecych odsłonach wyczarował również Piotr Tomaszuk w supraskim spektaklu. Znów przychodzi reminiscencja tęsknoty za najbliższym i najprawdziwszym związkiem dwóch dusz, o jakim pisał często Mickiewicz. Z tej reminiscencji nie pozostaje jednak już nic więcej niż rozczarowanie i niepokój – tak bardzo widoczny choćby w zagadkowym zapisie snu z nocy 23 marca 1832 roku w Dreźnie, który zredagował poeta w 1840 roku jako wiersz z incipitem „Śniła się zima”. W obrazach ciemnej, zimowej procesji i następującego po niej nagłego, niezrozumiałego lata pojawia się Ewa – ta sama, która w „Widowisku – Dziadach cz. I” (jej prototypem, jak wiadomo, była Ewa Ankwiczówna; poeta chciał się nią ożenić, na przeszkodzie stanął ojciec kobiety) wypowiadała swoje marzenie o odwiecznym wyborze przeznaczonych dla siebie dwojga do jedynie prawdziwej miłości. Tymczasem w tych sennych majakach drezdeńskich jej niedoszły mąż leży już w trumnie, martwiąc się, że jego dawna ukochana zmieniona w jaskółkę zobaczy z góry niegodziwości, jakich się dopuścił. Monika Kwiatkowska podaje ten tekst w supraskim spektaklu z nienaganną dykcją w szybkim recytatywie, jakby chciała, abyśmy razem z nią uciekli od przerażenia zawartego w tych wersetach. Nic z tego. Wyostrzona, dojrzała świadomość leżącego w trumnie trupa i tak nam podpowie: czas na pożegnanie, trzeba udać się gdzie indziej z tym całym żalem po stratach nietrafionych ukochań i przyjaźni. Po nich zawsze zostaje tylko niespłacony wyobcowanemu dług, zwątpienie w możliwość zaistnienia autentycznej i głębokiej więzi, oraz poczucie zdrady. Słyszymy zatem:

Kochanek, druhów, ileż was spotkałem,
Ileż to oczu, jak gwiazd przeleciało,
Ileż to rączek tonąc uściskałem:
A serce nigdy z sercem nie gadało!
Wydałem wiele z serca, jak ze skrzyni
Młody rozrzutnik; lecz dłużnicy moi
Nic nie oddali. Któż dzisiaj obwini,
Że się rozrzutnik spostrzegł, że się boi
Zwierzać w niepewne i nieznane ręce?
Żegnam was, żegnam, nadobne dziewice;
Żegnam was, żegnam, o druhy młodzieńce!
Rozrzutnik młody, resztę skarbu schwycę,
W ziemię zakopię; nie czas resztę tracić.
Już czuję starość: mam żebrać w potrzebie?
Znalazłem tego, co zdoła zapłacić
Rzetelnie, z lichwą i na czas — On w niebie!

Rozczarowanie ludźmi prowadzi tedy nieuchronnie do Boga. Bo przecie nie zastąpi Go w tym rozczarowaniu żaden aktywizm, przysłaniający rozpacz i zwątpienie w ludzi. Wiemy, że w ostatnich kilkunastu latach życia poddał się aktywizmowi sam Mickiewicz, porzucając poezję. W czasach lozańskich było jednak inaczej. Namiastki spełnienia (małżeństwo i rodzina, zaangażowanie społeczno-polityczne) wyczerpały się. Stąd nie tylko najbardziej przejmujący zapis świadomości wyostrzenie – ów „wiersz-płacz”, jak nazwał „Polały się łzy me czyste, rzęsiste…” Julian Przyboś, ale także to głośne skandowanie:

Ręce za lud walczące, sam lud poobcina.
Imion miłych ludowi — lud pozapomina…
Wszystko przejdzie! Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

Dopiero wtedy, gdy Bóg (za sprawą i dzięki „objawieniu” Andrzeja Towiańskiego) upomni się u Mickiewicza o czyn, ukaże się ponownie nadzieja na „wojnę powszechną za wolność ludów” oraz jej wyczekiwane w doczesnym i eschatologicznym planie skutki. W Lozannie takiej wiary poeta jednak nie miał. Wciąż widział podstawowe źródło udręki w nim samym, w uwięzieniu w nieszczęśliwym powołaniu. Z tego poczucia wziął się wiersz-modlitwa, w którym prośba kierowana do Boga o obronę przed demonami łączy się z krzykiem, aby w końcu została wyjawiona tajemnica przynosząca ocalenie:

Broń mnie przed sobą samym — maszże dość potęgi!
Są chwile, w których na wskroś widzę Twoje księgi,
Jak słońce mgłę przeziera, która ludziom złotą,
Brylantową zdaje się — a słońcu ciemnotą…
Człowiek większy nad słońce, wie, że ta powłoka
Złota — ciemną jest, tylko tworem jego oka. 
Oko w oko zatapiam w Tobie me źrenice,
Chwytam Ciebie rękami za obie prawice
I krzyczę na głos cały: «Wydaj tajemnicę!»
Dowiedź, żeś jest mocniejszy, lub wyznaj, że tyle
Tylko, ile ja, możesz w mądrości i w sile…
Nie znasz początku Twego, a czyż ludzkie plemię
Wie, od jakiego czasu upadło na ziemię?
Bawisz się tylko ciągle, badając sam siebie —
Cóż robi rodzaj ludzki? w swych dziejach się grzebie. […]
Twoja mądrość samego siebie nie dociecze.
A czyliż samo siebie zna plemię człowiecze?
Jeden masz nieśmiertelność; my czy jej nie mamy?
I znasz siebie, i nie znasz; my czy siebie znamy? […]
O Ty, co świecąc nie znasz wschodu i zachodu,
Powiedz, czem się Ty różnisz od ludzkiego rodu?
Toczysz walkę z szatanem w niebie i na ziemi;
My walczym w sobie, w świecie z chęciami własnemi.
Ty sam na siebie wdziałeś raz postać człowieka.
Powiedz, czyś wziął na chwilę, czyś ją miał od wieka!

Ponownie przychodzi ton znany z Wielkiej Improwizacji: choć Bóg zdaje się jedynym rozwiązaniem na cierpienia i bóle ludzkiej egzystencji, nie ma żadnej pewności, że takie rozwiązanie może być dane człowiekowi raz na zawsze. Utrapienia „doczesnego wieku” nie pozwalają na zbyt ufną wiarę. Deus absconditus est – Bóg ukazuje się jako nieobecny. Czy wolno zatem widzieć w Nim skuteczną pomoc i obronę? A może nie pozostaje nam nic innego, jak trwać z naturą razem z jej nieludzką bezdusznością? Przeglądać się w niej oraz z innymi nawzajem w jedynym dostępnym, ale chyba nigdy w pełni niezaistniałym, mówiąc za Gombrowiczem, „kościele międzyludzkim”? Te wspólne odbicia nachodzących na siebie osób (i pewnie zjaw) oddaje w swym spektaklu Tomaszuk w pięknych, odwzajemnianych gestach kobiet w bieli, gdy tylko zaczyna wybrzmiewać ze sceny jeden z najpiękniejszych polskich wierszy. I nagle staje się jasne – w kontekście całego supraskiego przedstawienia – że to ewokacja straszliwej samotności Boga nieobecnego, a także rozpadającej się więzi z tymi, których obdarzyliśmy miłością:

Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne. 
Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne. 
Nad wodą wielką i czystą
Błysnęło wzdłuż i grom ryknął;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła światło, głos zniknął,
A woda, jak dawniej czysta,
Stoi wielka i przejrzysta. 
Tę wodę widzę dokoła
I wszystko wiernie odbijam,
I dumne opoki czoła,
I błyskawice pomijam. 
Skałom trzeba stać i grozić,
Obłokom deszcze przewozić,
Błyskawicom grzmieć i ginąć, —
Mnie płynąć, płynąć i płynąć!…

Wielka woda to w Starym Testamencie symbol zła. Czy zatem wedle Mickiewicza mamy w jej toni przeglądać się z obojętnym na jej los światem i płynąć po złu, w którym znajdujemy także nasze własne oblicze? Czy warto w takim razie szukać nadziei w twórczym trudzie, nawet jeśli ów trud owocuje najwspanialszą poezją? Ta woda z jej odbiciami naszego cierpienia i bezduszności świata pozostaje czysta jak bezstronność ostrego, pozbawionego złudzeń widzenia. Płynąć po niej bez wyraźnego celu jest najwyraźniej naszym losem. Może wtedy najwłaściwszym wyborem jest kontemplacyjna cisza, ale i dla takiej ciszy Mickiewicz potrzebuje teologicznego wyjaśnienia:

Przyjdzie czas, gdy błyszczące imiona pogniją,
Z cichych ziaren wywite kłosy świat okryją…
Huk mija — musi minąć z blaskiem i gawędą,
Błogosławieni cisi, oni świat posiędą. 
Niechże prawdę zrozumie, kto Chrystusa słyszy;
Kto pragnie ziemię posiąść, niechaj siedzi w ciszy. 

Wiemy, że wieszcz w końcu zamilkł. Wybrał się ze swoim bagażem – niczym Monika Kwiatkowska niosąca w supraskim spektaklu walizkę – aby usiąść w ciszy, by usłyszeć Boga. A i tak się okazało, że niebawem znalazł Mickiewicza podejrzany mistyk, który potrzebę kontemplacji umiał wygasić i przemienić w głośne krzyki oraz wolę czynu. Tylko że wtedy bezpowrotnie ulotniła się poezja.

„Liryki lozańskie” Wierszalina to w dużej mierze spektakl niegotowy. Odnaleźć można w nim pewnie podobny liryzm jak w dawnej Piwnicy pod Baranami czy innych literackich kabaretach. Monika Kwiatkowska przykuwa uwagę, jej wokalny kunszt jest na najwyższym poziomie. Wyśpiewane wiersze brzmią pięknie, ale brakuje w tym przedstawieniu – większej niż zastosowana – palety teatralnych środków. Niemniej wyszedłem z supraskiej siedziby Wierszalina jakby w transie. Spektakl na pewno jest w stanie – dzięki poetyckiej sile mickiewiczowskiej poezji – przenosić widzów poza codzienność więzi opartych na powierzchowności czy „zdrowym rozsądku”. Nie jest to łatwe doświadczenie. Lepiej chyba jednak lękliwie od niego nie uciekać.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne