EN

22.02.2023, 13:08 Wersja do druku

Lamka, Lalalala, Pszoniak i Jako-taka wzruszają serca

„Wzrusz moje serce” Hanocha Levina w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński

Teksty Hanocha Levina, zmarłego w 1999 roku izraelskiego pisarza, poety, satyryka, autora 56 dramatów oraz reżysera teatralnego dają spore możliwości interpretacyjne reżyserowi, a ponieważ brzmią na scenie doskonale, aktorom również pozwalają tworzyć ciekawe, różnorodne, zapadające „w pamięć i ucho” role. Przejrzysty, często ostry język, którym posługuje się Levin, i przy użyciu którego buduje swoje sztuki, wciąż stanowi ciekawe wyzwanie i chociaż jego dramaty są mocno zakorzenione w kulturze hebrajskiej oraz żydowskiej tradycji nieustająco cieszą się uznaniem publiczności na całym świecie. Dlaczego? Ponieważ o sprawach najważniejszych, codziennych, opowiada autor w zrozumiały, prosty i zabawny sposób. Dawniej, w rodzinnym Tel Awiwie, Levin uchodził za niezłego gorszyciela, jednak jego ostatnia sztuka, choć równie intrygująca jak poprzednie, również z humorem, odbiega nieco od tego „gorszącego” wzoru. Nie jest tak dosadna i więcej w niej refleksji, melancholii oraz sporej szczypty smutku o egzystencjalnym zabarwieniu. Dramat „Wzrusz moje serce” Levin ukończył w ostatnim roku swojego życia, ale w obawie przed urażeniem „pewnej osoby” postanowił ukryć tekst przed czytelnikiem – opublikowano go dopiero w styczniu 2006 roku, czyli po upływie kilku lat od śmierci Levina. W XXI wieku mógł w końcu ujrzeć światło dzienne. „Komedia romantyczna bez romansu” teraz ponownie trafia na przyjazną scenę Teatru Ateneum, dzięki reżyserowi i dyrektorowi Arturowi Tyszkiewiczowi, uchodzącemu – chyba słusznie – za „specjalistę od Levina”.

Lamka, Lalalala, Pszoniak czy Jako-taka to zwyczajni, prości ludzie. Marzą, pragną i nie za bardzo chcą pogodzić się z tym, że życie weryfikuje ich plany oraz wyobrażenia. Są jak większość  ludzi – zwyczajni i ograniczeni swymi kompleksami, przywarami, a ich działania, odrobinę przerysowane na scenie, mają zdecydowanie komiczny odcień. Cała czwórka bohaterów nieudolnie, ale za wszelką cenę próbuje zmienić swój los i wyrwać się z codziennej rutyny. Dużo w tym autorskiej ironii Levina, trochę cynizmu, ale jest też czułość. Każda z postaci ma przecież swoje życiowe racje i broni ich tak, jak najlepiej potrafi. Levin rozumie swoich bohaterów i choć obdarzył dwie kobiety i dwóch mężczyzn mnóstwem wad, dorzucił również nieco zalet. Autor niespiesznie pokazuje czym jest dla nich miłość, kolejno przyglądając się wszystkim jej elementom: tęsknocie i odrzuceniu, uporze i oddaniu, pragnieniu i pożądaniu, złudzeniu, nawet śnie. Podobnie jak w innych swoich sztukach, Levin przeciwstawia świat fantazji zwykłej, szarej codzienności, w której żyją bohaterowie i od której nie ma ucieczki. Wymarzona kraina uczuć i przyjemności istnieje według niego tylko w wyobraźni. Żadne z pragnień czy marzeń się nie spełni, pozostaje jedynie oczekiwanie. A może już za późno? Bohaterowie przekroczyli pięćdziesiątkę, a czas płynie nieubłagalnie i świadomość tego, że prawdopodobnie ponad połowa życia przemknęła niespodziewanie – wraz z nią młodość – doskwiera. Coś przegapili, czegoś nie dotknęli, a teraz przyszedł moment na refleksję czy rodzaj podsumowania. Choć w danej im rzeczywistości nic się nie dzieje, serca pozostają gorące, nadzieja jeszcze się tli, a krew wciąż krąży w żyłach…

fot. Krzysztof Bieliński

Bohaterowie spektaklu, opisani tak wnikliwie i z lekkością przez Levina, nadają styl całej scenicznej adaptacji. Ich dialogi, działania, dzięki którym poznajemy charakter kolejnych postaci, wpływają na sposób reżyserowania spektaklu. Inscenizacja Tyszkiewicza jest na poły żartobliwa, trochę groteskowa, ale spod płaszczyka żartu i śmiechu wciąż wyziera poczucie przemijającego, straconego życia i dominującego smutku. Łukasz Simlat, pamiętny Johanan ze „Sprzedawcy gumek” tegoż samego autora, znowu mierzy się z postacią Levina. I czyni to z godną podziwu wnikliwością oraz zrozumieniem. W jego kreacji dostrzegam też ujmujący, dojrzały dystans, który przydaje się na scenie. Wynika to z doświadczenia i aktorskiej sprawności, a także techniki łączonej z wyczuciem komizmu i ironii. Simlat potrafi znakomicie oddać uczuciowość swojego bohatera, kreując postać tyleż groteskową, co tragiczną (acz bez przesady). Wymowa całości nie jest tak oczywista, odwołuje się do symboliki i świata marzeń. Mimo to ostrość psychologicznej wnikliwości, celowo cierpka i nieco melancholijna u Levina, została dobrze i czytelnie pokazana. Pozostali aktorzy równie umiejętnie podkreślają owo autorskie wejrzenie w naszą doczesność, w głąb ludzkiej natury.  Julia Kijowska wciela się w dwie postacie – Lalalali oraz Jako-takiej i muszę przyznać, że nie sprawia jej to dostrzegalnej dla widza trudności. W opowieści o zwyczajnych, przyziemnych sprawach potrafi spleść humor z sympatią i wyrozumiałością wobec granej bohaterki. Sceniczna diwa Lalalala, obdarzona „prawie” najszerszą z możliwych skalą głosu, z ambicjami wielkiej śpiewaczki i marzeniami o światowym tournée, mogłaby osiągnąć wiele, gdyby tylko nie ten nieszczęsny odcisk… I tylko z jego winy – tak twierdzi – nie sięgnie dolnych rejestrów. Jednak czasu nie można zatrzymać, a Lalalala zmienia się zewnętrznie i wewnętrznie. Znikają „międzynarodowi” kochankowie: z Włoch, Hiszpanii, Turcji i Bałkanów. Bohaterka widzi, że jej życie ucieka i tylko jeden element pozostaje stały – postać wiernego Lamki. A to pomaga człowiekowi odnaleźć poczucie bezpieczeństwa i świadomość swojego miejsca. Zresztą dotyczy to również pozostałych – Lamki, Jako Takiej i Pszoniaka. Owa życiowa „stałość”, choćby bardzo odbiegała od tego, o czym śnili w młodości, pozwala bohaterom zakotwiczyć się i wytchnąć. Wyraźnie mówi o tym Pszoniak – w tej sympatycznej roli Grzegorz Damięcki. Przychodzi taka chwila, że i on próbuje zmienić coś w swoim losie, wyrwać się ze stagnacji, uciec od Jako Takiej, która działa mu na nerwy od ponad 20 lat. Nic z tego. Wraca do codziennej rutyny i wcale tego nie żałuje. Ciepły, dobrotliwy człowiek zmaga się nieporadnie z szarością i codziennością oraz swoją zrzędliwą żoną, nieustająco domagającą się „herbaty!!!”. Cóż, w przeciwieństwie do niestałej kokietki Lalalali, Jako Taka przynajmniej jest i będzie w jednym, konkretnym punkcie. Pszoniak walczy też z urojeniami przyjaciela, aż w końcu, jak sam mówi, nie ma już siły – ani do niej, ani do niego. Bohatera, którego stworzył Grzegorz Damięcki lubi się od pierwszej chwili i jest to chyba najmilszy spośród  nieudaczników tego przedstawienia. Są jeszcze postaci drugoplanowe, o których warto wspomnieć – Janusz Łagodziński (Charuz Farduchi), Jan Wieteska (Tatarela, Nazim Bej, Łabędź), Paweł Gasztołd-Wierzbicki (Lupac Babic, Łabędź) i Jakub Pruski (Chorchechelito), choć w epizodycznych rolach, wnoszą do spektaklu mnóstwo humoru i zdecydowanie zaznaczają swą obecność w przebiegu akcji. Muzykę na żywo wykonuje obecny na scenie Piotr Maślanka, który bierze czynny udział w rozgrywających się na oczach widzów wydarzeniach – doceniam ten smakowity kąsek i pomysł reżysera, bardzo ożywczy, trochę ironiczny i czasem bardzo głośny.

Scenografia i kostiumy Justyny Elminowskiej, z elementem zabawy, celowo kiczowate, oraz światła reżyserowane przez Karolinę Gębską dobrze komponują się z całością, podkreślając klimat spektaklu.

Chociaż życie drwi sobie z wyobrażeń bohaterów, odbierając im bezpowrotnie niejedną iluzję, spektakl „Wzrusz moje serce” nie zasmuca. Zostają zawsze marzenia, ich naiwny urok oraz iskra nadziei płynąca z uporu ludzkiego serca. Podążając za myślą autora sztuki, chyba właśnie o tym chce nas przekonać reżyser i aktorzy – z dobrym rezultatem.

Tytuł oryginalny

Lalamka, Lalala, Pszoniak i Jako-taka wzruszają serca

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła