„Traktat o łuskaniu fasoli" wg Wiesława Myśliwskiego w reż. Emilii Nagórki w w Teatrze im. St.I. Witkiewicza w Zakopanem. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Zabrałem ze sobą. Mam w kieszeni. Nierówne, gładkie i twarde, mlecznobiałe ziarno. Wyłuskałem. Inni też łuskali. Trudno się powstrzymać, gdy przed tobą woreczek strąków i garnek. Ustawione parami na stolikach w kawiarnianej scenie im. Atanazego Bazakbala Teatru Witkacego w Zakopanem. Scena jest pusta, nie licząc ściany w głębi, zbitej z desek i szpar. Zaraz się zagraci. Stół domowy i z warsztatu; wystawka kapeluszy i krzyż z lekko falujących ramion. Sznur i zdezelowane instrumenty – wśród nich saksofon. Zaraz się zatłoczy. Sanitariuszka z lasu, magazynier z budowy, sprzedawczyni, dziewczyna ze stołówki, inżynier, koledzy ze szkoły, baby ze wsi, nieznajomy z ulicy, matka, ojciec, stryj, babka i kto tam jeszcze. Ale pierwszy wyłuska się narrator.
Krzysztof Łakomik podchodzi do jednego ze stolików i pyta: „Przyszedł pan fasoli kupić? Do mnie?”. Tak się zaczyna, jak Wiesław Myśliwski napisał. Teatralna adaptacja jego Traktatu o łuskaniu fasoli wylewa się z pierwszego zdania i meandruje przez trzy godziny z przerwą na herbatę. Raz ciurka osobistym, intymnym wyznaniem, raz chlusta energicznymi zbiorówkami. Dobiegający z offu rwany saksofon, gdy trzeba podkręca rytm i przyspiesza akcję, czyli polifoniczną opowieść o tym, co było, co się w życiu stojącego przed nami człowieka przydarzyło i czy coś z tego wynika. Traktat… wciąga i przejmuje, choć to teatr, by tak rzec – poczciwy. Podobnie jak proza Myśliwskiego daleki od ekscesu, skupiony i refleksyjny, a jednocześnie wolny (no, prawie) od patosu, chwilami bardzo też wesoły. „Powiesiłem się i nie widzę różnicy” – mówi Stryj (Kamil Joński). A i z samym sznurem wiele tu zabawy. A i z samej zabawy jest tu jakaś pętla. „Bum, cyk, cyk” – mówi pogardliwie o wiejskiej muzyce Stryj do głównego bohatera, który zaszczepiony pędem ku nowemu i lepszemu, wybierze saksofon zamiast skrzypiec. Budować będzie nowy świat na wojennych gruzach. Modernizować i awansować jak kraj cały. Zwrot robotniczy wykona, elektrykiem zostanie i więcej tym gestem opowie o miejscu skąd wyszedł, o wsi i jej kulturze, niż dzisiejsze zastępy intelektualno-artystyczne krzyczące chórem w książkach i spektaklach: na lud zwrot! Jakby Myśliwskiego nie czytali. A przecież nie trzeba opasłych wertować powieści, wystarczy krótki esej Kres kultury chłopskiej. To tak na marginesie, bo Traktat… akurat o czymś innym. Choć jednocześnie i o tym, bo autor Kamienia na kamieniu wciąż pisze o tym samym – o języku, w którym zawiera się indywidualny, niepowtarzalny świat pojedynczego człowieka. W nim zaś odbija się jak niebo w kałuży świat inny, większy – ten, który i my znamy. Wspólny.
Emilia Nagórka odpowiedzialna za scenariusz, reżyserię, scenografię, kostiumy, opracowanie muzyczne i przy okazji kilka ról, znakomicie wykorzystuje mocne strony kolegów i koleżanek z zespołu – ich sprawność w formalnych, energetycznych układach po linii Kantora (czyli Witkacego). Weźmy choćby tę jedną scenę, jakby dla twórcy Wielopola, Wielopola napisaną: orkiestra zdezelowanych na wojnie instrumentów w rękach ograbionych z dzieciństwa uczniów gra ciszę. Zakopiańscy aktorzy pracują gromadą, ale dbają o indywidualne rysy. Jak w okrutnych figlach na śmierć i życie dyrygenta tego martwego koncertu, nauczyciela muzyki (Nagórka). Złamanego przez alkohol i historię, ale zdolnego słyszeć nuty poprzedniego świata tam, gdzie cisza, złom i ten śmiech drwiący, co aż wstyd go po poecie powtarzać. Pietyzm widać także w solowych kreacjach, choćby kostycznego Magazyniera (Andrzej Bienias). Wszyscy są tu przetrąceni, ale malowniczo – jak te ramiona krzyża. A nawet jeśli nie są, jak sanitariuszka partyzanckiego oddziału (również Nagórka), to za chwilę będą. Ciało, które odsłania przed niedojrzałym chłopcem, zostanie w nim i zawsze już będzie referencją kobiety. Nie realistycznym obrazem, a „kolorową smugą”. W tej formie przeżyje wojnę – ducha, ciepłego mrowienia w starzejącym się człowieku. I to prawda, że scena, w której Siostra na krzyżu rozwiesza bandaże, zanadto jest podniosła. Ale gdy krzyż ze sceny zniosą, to jakby aktorską pisali definicję działania „tak po prostu”. I może rzeczywiście za prosty jest ten pomysł, żeby kreta, co go Dziadek (Bienias) zabić nie jest w stanie, grał aktor za kreta przebrany. Ale i ta prostota nagłej bajki cieszy. Kłopotem w tego rodzaju konstrukcji jest wybór scen, które z opowieści narratora przejdą w inscenizację. Zawsze czegoś zabraknie. Choćby saksofonowego koncertu dla krów na pastwisku. Relacja z instrumentem to zresztą większy problem. Jego kluczowe znaczenie stawia przed aktorem wymagania – zagraj, zrób mnie bohaterem, nie rekwizytem. To się niestety w Zakopanem nie wydarza.
Intensywność przełamują momenty intymnego niemal spotkania. Te miejsca w opowieści, w których dyndając na hakach zapytania, pojmujemy, że między pytaniem a odpowiedzią, jak między życiem a śmiercią – nie widać różnicy. Narrator co jakiś czas zagaduje milczących widzów. Myśliwski tak rzecz napisał, że powiernik głównego bohatera, ów mężczyzna, który przychodzi po fasolę – milczy. A dokładniej – nie słyszymy jego głosu, choć odpowiedzi narratora sugerują rozmowę. W tym milczeniu, w tym słuchaniu każdy się zmieści. Facet w szarej marynarce przy stoliku obok, kobieta w tyle sali, Bóg, śmierć. A może to sam narrator siebie słucha i sobie się spowiada? Jest w zakopiańskim Traktacie… scena, w której Łakomik staje naprzeciw Łakomika. A właśnie, bo jest ich dwóch. Młodszy, Piotr, wywołany razem z gromadą postaci, też gra narratora. Wymieniają się, stary i młody, prowadzeniem opowieści o wspólnym losie. Wywołują przeszłość, jak uczniów z umarłej klasy, widma z kaplicy, groby z pobliskiego lasu, w którym łatwo zbłądzić „jeszcze o tej porze, jesienią. O tej porze nic tu nie jest, czym jest”.
Wspominanie okazuje się sytuacją metafizyczną. Nie ma nic wspólnego z historią rozumianą jako zbiór obiektywnych faktów. Tak samo ważne są w nim jawa, sen i sztuka. Zapamiętany z dzieciństwa film nie mniejsze ma znaczenie niż obraz płonącego domu widziany przez szparę w deskach kryjówki. Bohater nie istnieje poza opowiadaniem. Gdy zamilknie – zniknie. A wraz z nim zmarli, których trzyma przy życiu. A wraz z nimi świat, który już raz się skończył, spłonął i zarósł innym. Bo przecież nie jest wsią ośrodek wczasowy, i nie są jej mieszkańcami letnicy, którzy przyjeżdżają do pilnowanych przez bohatera domków. Poznajemy go w chwili, gdy jak co roku, odnawia napisy na grobach. I jakby z tej staranności powtarzanych liter brały się te wszystkie kształty i zdarzenia, które starszy Łakomik ogląda razem z nami, gdy tak krąży między stolikami lub siada na skraju sceny.
„Która to godzina?” – pyta jednego z widzów i o sekundę spóźnia się z kontynuacją monologu. Mężczyzna zerka na zegarek i odpowiada: „jeszcze dwadzieścia minut”. Publiczność wybucha śmiechem. Aktor przykłada palec do ust i mówi ostatnie osiem krótkich zdań. Widz się pomylił. Zostało nam znacznie mniej czasu.
***
Wiesław Myśliwski TRAKTAT O ŁUSKANIU FASOLI. Scenariusz, scenografia, kostiumy, opracowanie muzyczne, reżyseria: Emilia Nagórka, światło i opracowanie muzyczne (współpraca): Andrzej Bienias, kostiumy (współpraca): Jolanta Solska, Maria Chyc-Myrmuła. Premiera w Teatrze im. Witkiewicza w Zakopanem 12 sierpnia 2023.