EN

11.05.2024, 14:53 Wersja do druku

Kto tu kogo widział w szklanej kuli / Rozstawione przez punktowiec

„The Fortune Teller”  i „Seeds” Daniela Orrantii na Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Impro IMPRODROM w Bydgoszczy. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalowym „Na pokładzie IMPRODROMU”.

Kto tu kogo widział w szklanej kuli – „The Fortune Teller” Daniela Orrantii

Daniel Orrantia to absolutny mistrz impro z Kolumbii. Piszę to bez cienia wątpliwości, bo ten znakomity aktor udowodnił to swoimi rolami i rólkami we wszystkich odsłonach projektu Main Cast, obecnego każdego wieczoru w przestrzeni festiwalu. Oprócz tego, że jest doskonałym aktorem, dysponuje niezwykle rzadką, potężną nieokiełznaną teatralną wyobraźnią. Pozwala mu ona dostrzegać w zwykłych sytuacjach co raz to nową szansę na transformację czegoś prostego, normalnego, zwykle realistycznego w wielki nieoczywisty teatr. Nie dość jednak że Daniel ma dar wymyślania w sekundę znakomitych konceptów, to jeszcze umie je perfekcyjnie rozegrać, gdy więc zobaczyłem w programie, że będzie nam improwizował swoje show, wiele sobie po nim obiecywałem, myśląc jednak błędnie, że będzie to monodram.

Show zatytułowane było Wróżka i polegało generalnie na tym, że jego narrator (w tej roli właśnie Daniel) wybierał sobie jedną osobę z widowni (tym razem okazała się nią młoda dziewczyna), prosząc ją, żeby weszła z nim na scenę i zagrała postać tytułowej wróżki. Po lewej stronie sceny znajdował się zaaranżowany naprędce pokój bohaterki, po prawej zaś znakomicie wycięta z teatralnej ciemności przez snop światła przestrzeń, w której odbywać się ma to, co wróżka zobaczy w swojej szklanej kuli. W roli Wróżki – widzka, w roli jej Klienta – Daniel. Widzka została również poproszona o zagranie Dziewczyny, którą Klient spotka na swojej drodze w przyszłości, ale to się wydarzyło dopiero po chwili. Koniec wyszedł spektakularnie, okazało się bowiem, że Daniel zagrał nie jakiegoś przypadkowego klienta, ale…  widzkę, która zgodziła się z nim poimprowizować. W takim kontekście jego show przemienił się w spektakl o teatrze, jako miejscu, do którego widzowie przychodzą, żeby się skonfrontować z samymi sobą! Prosto i pięknie.

Niezwykle interesująco się to wszystko potoczyło. Orrantia zaczął od prologu, który przyjął formę zabawy z publicznością, choć w gruncie rzeczy miał na celu złowienie kogoś, kto będzie najlepszym materiałem na scenicznego partnera. Padło na młodą dziewczynę, aczkolwiek miałem wrażenie, że sam proces wyboru był niezwykle trudny. Chodziło bowiem o osobę najmniej obytą ze sceną, co Daniel niezwykle inteligentnie nam zakomunikował, aczkolwiek na festiwalu takim jak Improdrom, wyłowić kompletnego naturszczyka jest prawie niemożliwością. Widzka, jak się okazało, również nim nie była a swój występ – z mojej przynajmniej perspektywy – potraktowała jako świetną okazję do zaprezentowania swojego talentu i swoich możliwości w dziedzinie impro. W rezultacie show, który miał pokazać jak nieco naiwna, zafascynowana teatrem dziewczyna traci sceniczną i teatralną niewinność, odkrywając przy tym siebie, przerodził się w opowieść o współczesnej Evie Harrington ze słynnego filmu Mankiewicza, która w finale została sama ze sobą. Dla spektaklu Daniela to nawet lepiej, bo w żadnym momencie nie był fałszywy. Dodatkowo, jeśli popatrzeć na osobę wybraną z publiczności jak na element impro, będący tym najcenniejszym, bo wrzuconym do gry przez rzeczywistość, show Daniela okaże się znakomitym pokazem sprawności aktora w spotkaniu z nią, a przy tym – wnikliwym zwierciadłem naszych czasów. Era bowiem młodych eterycznych i niewinnych dziewczyn z zaciekawieniem odkrywających piękno teatru dawno się już skończyła. Pięknie zresztą Daniel Orrantia radził sobie z pewną taką „nadpewnością” sceniczną Wróżki, jej nieco konfrontacyjnym  wobec niego stylem teatralnego bycia, stępiając każdą jej bardziej prowokacyjną propozycję czystością i niezłomnością swojego scenicznego istnienia. Oblekał cierpliwie swoją sztuką aktorską jej słowa, gesty i spojrzenia w poezję, żeby bez względu na wyrazisty styl jej gry, przeprowadzić jej postać i osobę przez proces scenicznej transformacji. Czy to się udało na poziomie osobistym, nie wiem, trzeba by zapytać naszą odważną Wróżkę. Artystycznie, puenta ustawiająca cały ten spektakl, zabrzmiała nieco fałszywie, sugerując, że nie o żadną lekcję teatru tu chodziło, ale może to tylko moja nadinterpretacja. Z drugiej strony, należy wciąż pamiętać słowa Tadeusza Kantora, że do teatru nigdy nie wchodzi się bezkarnie!         

***

Rozstawione przez punktowiec – o spektaklu „Seeds” Daniela Orrantii, trzeciej części Main Cast

Zacznę dziś od trzeciego odcinka Main Cast, wyreżyserowanego przez Daniela Orrantię z Kolumbii. Nie wiem, jak wyglądała próba tego spektaklu z występującymi w nim aktorkami (w impro zazwyczaj jest tylko jedno takie spotkanie), ale po przestawieniu miałem wrażenie, jakbym wyszedł z wydarzenia przygotowywanego tygodniami, mającego wewnętrzną strukturę, kilka poziomów narracji i zniewalająco prosty, acz niezwykle sugestywny finał.

Jako że do improwizacji w tym odcinku wyznaczono same kobiety, zespół Orrantii wziął na warsztat to, co wydało się najbardziej naturalne, a więc opowieści kobiet. Cztery wspaniałe bohaterki (Patti Stiles, Rama Nicholas, Órla Mc Govern i Dobrosława Bela) dzielą się swoimi doświadczeniami, zarówno tymi dobrymi, jak i tymi, którymi człowiek niekoniecznie ma się ochotę pochwalić. Czy to są również prywatne doświadczenia grających te postaci aktorek? W jakimś stopniu na pewno, ale jesteśmy w teatrze, wszystko więc, co oglądamy na scenie, z zasady staje się mocno podejrzane w kwestii autentyczności. Gdy się przyjrzeć ich spektaklowi bliżej, okaże się, że nie sama opowieść gra tu pierwsze skrzypce, a sposób, w jaki się nam ją tu prezentuje, o czym za chwilę. Żeby się bowiem do niej dostać, trzeba się przedrzeć przez pierwszą, najbardziej oczywistą narrację, jaka się nam układa z samych opowieści.

Spektakl zatytułowany został „Seeds”. Po polsku słówko to oznacza ziarna albo przez swój temat może być związane z czasownikiem siać, ale dla mnie, wielkiego fana tenisa ziemnego, jest to też sformułowanie oznaczające „rozstawieni” (w każdym właściwie turnieju, z numerami wynikającymi ze specjalnie prowadzonego rankingu). A więc tytuł z tej perspektywy sugeruje, że możemy mieć do czynienia z górnolotnie brzmiącym „sianiem ziaren opowieści”, ale też – ze spektaklem, w którym ważne jest, kto jakie miejsce zajmuje w hierarchii, która bardzo często samoczynnie się jakoś w życiu układa, natychmiast powodując napięcia i konflikty między „rozstawionymi” w ten sposób osobami. I rzeczywiście wszystko zaczyna się tu zgadzać, już w pierwszej scenie bowiem mamy do czynienia z opowieścią dziewczyny, która miała być „druga w kolejce” do serca najfajniejszego chłopaka w szkole, ale postanowiła powiedzieć „nie” właśnie swojemu rozstawieniu. Jest też historia trzech bardzo charakterystycznie przedstawionych przyjaciółek, do których grona kompletnie nie pasowała „ta czwarta”, mająca zupełnie inny pogląd na świat siostra jednej z dziewcząt z pierwszej trójki. Te niezbyt miłe doświadczenia z numerkami są z kolei przeplecione miniopowiastką o Marii Curie-Skłodowskiej, która była pierwszą na poważnie traktowaną w kręgach nauki kobietą, podwójną laureatką Nagrody Nobla, zarówno w dziedzinie fizyki, jak i chemii. Tym razem jednak numerki i hierarchia to coś dobrego, inspirującego, podobnie jak w następnej scenie, w której trzy bohaterki zostają zaproszone przez czwartą do udziału w podróży w czasie. Jest ona bowiem uznaną naukowczynią i wynalazczynią specjalnej machiny do tego rodzaju eksperymentu. I znowu „obsadzona z numerem pierwszym” kobieta zaprasza te z „dwójką” do wspólnoty, w której wszystkie z nich będą równe, ba, nawet stara się je upewnić, że to one są numerami jeden, bo bez ich doświadczeń jej „jedynki” po prostu by nie było. Oczywiście sceny dehierarchizujące poszczególne bohaterki są znacznie lepsze od tych wykorzystujących „rozstawienie” w celu manipulacji czy utwierdzenia swojej władzy, i to właśnie wydaje się tu pierwszym (uzyskanym świadomie bądź nie) celem spektaklu Daniela Orratina: pokazać jakie podejście do hierarchii jest lepsze.

I tu dochodzimy do drugiego dna spektaklu „Seeds”, opowieść tę bowiem opowiadają nam cztery aktorki, które są na scenie absolutnym zespołem, bez żadnej hierarchii. Najciekawiej jest tam, gdzie owa hierarchia próbuje im się wymknąć i je ograć, czyli w scenach, gdy jedna z bohaterek mówi coś do nas ze sceny, a inne słuchają – wtedy przecież „pierwszą” staje się właśnie aktorka grająca bohaterkę, kosztem tych, co są na scenie, ale aktualnie nie w pierwszym (!) szeregu. I tu dziewczyny z Main Castu wykonują coś niesamowitego: starają się zawsze stać w grupie, w których te niemówiące stoją za tą, która mówi, lecz budują nie hierarchicznie pojmowany rząd, ale wspólnotę, która akurat przemawia głosem tej mającej w danym momencie coś do powiedzenia. I udaje się wreszcie ograć „rozstawienie”, choć na drodze do równościowego raju stoją jeszcze dwie przeszkody – reżyser i punktowe światło, wyznaczające aktorkom miejsce, w którym są widoczne. Za jednym i drugim elementem tego spektaklu stoją mężczyźni. Daniel Orrantia miał „podać piłkę”, zaserwować temat improwizacji, a Marcin Należyty po prostu zapewnić widoczność koleżankom z zespołu Main Cast. I właśnie praca tego drugiego sprawiła, że oglądaliśmy najlepszy spektakl tego festiwalu. Oświetleniowiec bowiem od początku przedstawienia operował spotlightem, próbując wyodrębnić z ciemności przestrzeń, w której aktorki umiejscowią swoją opowieść, proponował nawet często dwa lub trzy miejsca, gdy zaś dziewczyny ustawiły się w jednym z nich, pozostałe wygaszał. I nagle w finałowej scenie, gdy jedna z nich stwierdziła, że one wszystkie proszą tylko, żeby mogły po prostu stać, mówić i opowiadać, Należyty wyłącza punktowiec, włącza normalne światło i wszystko kończy się tak, jak powinno, zarówno na poziomie opowieści, jak i teatru. Bez absolutnej uważności i refleksu mistrza oświetlenia Marcina Należytego nie było by pełnego sukcesu, spektakl bowiem zamknąłby się na poziomie opowieści, nie teatru. Stąd jemu należą się szczególne brawa. Oczywiście pozbawione numerka! 😊

Aktorstwo tego spektaklu dowodzi tego, o czym już pisałem. W impro nie wystarczy czegoś fajnego wymyślić, dać się poprowadzić, ale jeszcze – jak w każdym absolutnie typie teatru – trzeba to zagrać. I uwaga – słowo w teatrze to tylko element, nie cel, zazwyczaj nie wystarczy usiąść na scenie i pitolić farmazonów, i w musicalu, i w dramacie, i w impro. Aktorki Main Cast są znakomite, bo każdą opowieść jednej z nich natychmiast zamieniają w performance, kombinując, jak działaniem poszerzyć horyzont opowiadanej historii. No i to słuchanie drugiego człowieka na scenie, to jest jakość aktorskiej uważności, niespotykana często nawet w dramacie, w którym łatwo ją przecież przećwiczyć. Coś wspaniałego. A propos słuchania jeszcze jedna uwaga: w dialogu „gadanym” (w impro często „przegadanym”) słuchanie partnera jest równie ważne, jak wymyślanie kolejnych błyskotliwych dialogów i kluczem jest tu czas – nie trzeba się spieszyć, bo można kogoś wysłuchać, coś zagrać i dopiero podeprzeć się puentą, dającą poczucie spełnienia. Warto tu podpatrywać dziewczyny z Main Castu – robią to niby od niechcenia, ale dlatego, że do niczego się nie spieszą.

Tak, to było najlepsze, co dotąd widziałem na Improdromie.  

Tytuł oryginalny

Kto tu kogo widział w szklanej kuli

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Wątki tematyczne