EN

13.03.2023, 13:02 Wersja do druku

Jutro nie umiera nigdy

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły w reż. autora, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Tomasz Domagała na swojej stronie.

fot. Klaudyna Schubert / mat. teatru

Długo zwlekałem z napisaniem o spektaklu Mateusza Pakuły, bo nie było to doświadczenie łatwe, choć nie ze względu na kwestie artystyczne, lecz osobiste. Oglądałem spektakl w Kielcach, kilka ulic od szpitala, w którym z podobnych powodów zdecydowało się w jakiś sposób moje dalsze życie, było to więc zupełnie inne doświadczenie od tych, które przeżywam na co dzień w teatrach. Myślę zresztą, że nie tylko dla mnie, a to dlatego, że spektakl Mateusza Pakuły, choć bardzo osobisty, dotyka jednego z największych ludzkich tabu, jakim jest śmierć rodziców. Nie ma bowiem chyba możliwości, żeby człowiek, słysząc o odejściu czyjejś mamy albo czyjegoś taty, nie skierował choćby przez moment swoich myśli w kierunku własnych rodziców. Zmienia się tylko perspektywa: tym z nas, którzy stracili choć jedno z nich, wyłoni się z pamięci wszystko to, co w związku z tym przeżyli, u tych zaś, którzy wciąż cieszą się ich obecnością – pojawi się głęboki i ogromny strach przed tym, co w każdej chwili może się wydarzyć. Zależny od tej perspektywy będzie też oczywiście odbiór spektaklu czy poszczególnych jego części, ale to chyba oczywiste. W tym momencie spróbuję jednak porzucić emocje i przyjrzeć się spektaklowi Mateusza Pakuły na chłodno, sprawdzić, czy osobiste emocje pomagają widzowi spektakl przetrwać, czy może na odwrót, przesłaniają jego kształt i przesłanie.

Przedstawienie w Łaźni Nowej/Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach oparte jest na bestselerowej powieści reżysera, książce, która – w dużym uproszczeniu – jest z jednej strony „kroniką spodziewanej śmierci” chorego na nowotwór ojca, z drugiej – opowieścią syna mającą pewnie pomóc zrozumieć tę śmierć i w jakimś stopniu sobie z nią poradzić. Nie można przemilczeć też kwestii eutanazji, którą podnosi autor, słusznie niesiony gniewem na niewydolny system polskiej służby zdrowia, połączonym z współodczuwanym bólem umierającego w męczarniach najbliższego mu człowieka. To właściwie cała treść, zarówno książki, jak i spektaklu, aczkolwiek da się tu zauważyć pewne różnice. O ile książka jest realistyczna, miejscami wręcz naturalistyczna, serwując nam prawdziwą relację z „drogi krzyżowej” Marka Pakuły, okraszoną dodatkowo przemyśleniami narratora, jego syna, o tyle spektakl – niekoniecznie, mimo że eksploatuje tę historię wiernie i pieczołowicie. Nie ma w tym nic dziwnego, książka Pakuły wydaje się realnym świadectwem, spektakl zaś na niej oparty, świadectwem zaklętym w ramy teatralnej formy, a więc z gruntu – sztucznym. Bo żebyśmy w teatrze w tę historię uwierzyli, czy wręcz uznali ją za swoją, musi ona najpierw z „życiowej”, prawdziwej, stać się teatralną „fałszywką”. Wtedy dopiero, siedząc na widowni, pozwolimy jej tak naprawdę wniknąć do naszego wnętrza i zaanektować naszą własną przestrzeń.

Pakuła wydaje się te prawa teatru świetnie rozumieć, dlatego serwuje nam tę przykrą dla niego opowieść opakowaną dyskretnie w kilka prostych zabiegów. Pierwszym z nich jest kostium superbohatera, który materializuje się w spektaklu w postaci Jamesa Bonda. Jednym z najważniejszych elementów intrygującej scenografii Justyny Elminowskiej jest umieszczone w centrum sceny wielkie koło, podobne do tego, jakie możemy zobaczyć w czołówce kolejnych filmów o agencie 007. Motyw Bonda zostaje dodatkowo wzmocniony przy pomocy wybranych motywów muzycznych z kilku filmów, których już same tytuły stają się prostym komentarzem do kolejnych etapów prezentowanej na scenie opowieści. I tak spektakl zaczyna się od wyroku śmierci, jakim są wyniki badań ojca, skomentowane przez świetnie zaśpiewany przez Zuzannę Skolias -Pakułę fragment „Skyfall” z repertuaru Adele, wskazujący nam, że oto rozpoczęło się ostateczne „spadanie”. Gdy ojciec zostaje zabrany z koszmarnego ośrodka medycyny paliatywnej, dostając mimo dramatycznego stanu zdrowia rodzaj drugiego życia w domu, słyszymy motyw z filmu „Żyje się tylko dwa razy”, w finale zaś, gdy mowa o eutanazji, pojawia się oczywiście muzyka z „Żyj i pozwól umrzeć”.

fot. Klaudyna Schubert / mat. teatru

Zasadne wydaje się tu pytanie: kto w zaistniałej sytuacji jawi się nam w tym spektaklu jako superbohater? Tekst oczywiście nie pozostawia nam wątpliwości, w pierwszych minutach spektaklu padają bowiem następujące słowa: Po drodze, w aucie słucham dwupłytowego albumu z koncertu Hansa Zimmera. Wyobrażam sobie swoją mowę pogrzebową z podkładem z „Man of Steel” i okropnie mnie to wzrusza. Stoję na cmentarzu i mówię, że mój ojciec był Supermanem, a główny supermański motyw z ckliwego i smutnego rozwija się w patetyczny i rozdupcający. Pada deszcz, mokną czarne parasole, wszyscy płaczą. Oglądając jednak krakowsko-kieleckie przedstawienie, nie mamy już takiej pewności. A to dlatego, że czterech znakomitych aktorów, prowadzących narrację syna głównego bohatera, ubranych jest w ciemne gustowne garnitury, nieodparcie kojarzące się z postacią graną ostatnio przez Daniela Craiga, nie mówiąc już o fizycznym podobieństwie Wojciecha Niemczyka do angielskiego aktora. Niemczyk zresztą – to tutaj najciekawsze – należąc poprzez kostium do grupy narratorów tej opowieści, wciela się jako jedyny w postać samego Marka Pakuły. Jest więc jednocześnie twórcą tej opowieści i jej tworzywem, opowiada to swoiste misterium i odgrywa w nim centralną rolę. W tej sytuacji bondowski wątek można więc interpretować tak, że figura agenta JKM użyteczna jest tu na dwóch poziomach: Marek Pakuła jest tu przegrywającym ze śmiercią superbohaterem swojego własnego życia, jego zaś syn Mateusz, wraz z najbliższymi – walczącymi o życie swojego męża, ojca, teścia – stają się superbohaterami w starciu z bezdusznym systemem służby zdrowia. I o to w tym spektaklu chodzi – by opowiedzieć nam osobistą historię śmierci człowieka, wplatając ją w większą opowieść o systemie, którego absurdy i niewydolność bywają dla ludzi wręcz zabójcze. A przy tym oskarżając tych, którzy są za to odpowiedzialni oraz żądając prawa dla beznadziejnie chorych do decydowania o swoim życiu i śmierci. Tylko tyle i aż tyle!

Drugim znaczącym elementem scenografii spektaklu są pokręcone rury, od razu kojarzące się z jelitami chorego, które – proszę wybaczyć – raz po raz się zatykają. Ciekawe, że jedno z owych „jelit” staje się miejscem, w którym zawsze pojawia się Szymon Mysłakowski, w genialny sposób wcielający się na granicy parodii we wszystkie czarne charaktery tej bondowsko/kieleckiej opowieści (Mateusz Pakuła jest z pochodzenia kielczaninem): babcię Natalię, oddziałową w szpitalu czy wąsatego ordynatora oddziału opieki paliatywnej. Odniosłem wrażenie, że ta „gówniana” metafora była celowa, narracje bowiem tych ludzi zawsze pojawiały się po to tylko, by przeszkadzać albo wręcz szkodzić. Po spektaklu dopiero dowiedziałem się, że w rzeczywistości pan Marek Pakuła był znanym w Kielcach budowniczym parków wodnych, owe rury więc w tym kontekście nabierają dodatkowego znaczenia. Aczkolwiek warto o tym w trakcie spektaklu powiedzieć, bo nie jest to powszechna informacja, dostępna każdemu widzowi, jej zaś potencjał w charakterze teatralnego znaku jest nie do przecenienia, przenosi wszak scenografię Elminowskiej i samą opowieść na wyższy poziom.

Aktorzy są znakomici. Wojciech Niemczyk odzywa się tylko kilka razy, ale intensywność jego scenicznej obecności sprawia, że opowieść nabiera innego, głębszego znaczenia. Epizody zagrane przez Mysłakowskiego, wprowadzające dla kontrastu z ponurymi treściami tej historii żywioł komiczny, to majstersztyki. Zagrane na granicy przesady, z jednej strony ukazują portretowane postaci w krzywym zwierciadle, z drugiej – przerażają, czy to własną głupotą, czy bezdusznością. Do tego jeszcze Andrzej Plata i Jan Jurkowski, na których ciąży główny ciężar prowadzenia tej dość zachowawczej w formie, narracji, udowadniają, że w kwestii aktorstwa można swobodnie nazwać ich bohaterami tego spektaklu, jeśli nie superbohaterami, tak znakomicie wywiązują się tu ze swoich zadań. Na osobne wspomnienie zasługuje warstwa muzyczna spektaklu, prosto i pięknie wykreowana przez Marcina Pakułę, Antonisa Skoliasa i Zuzannę Skolias – Pakułę, a więc i profesjonalnych artystów, i rzeczywistych obok autora tekstu i reżysera, uczestników wydarzeń. O ile żonę Mateusza Pakuły słyszymy tylko w znakomitych nagraniach, szwagra w aranżach i produkcji jej piosenek, o tyle Marcin Pakuła jest ze swoją muzyką integralną częścią spektaklu, co wydaje się tu chyba zadaniem najtrudniejszym. Inni członkowie rodziny Marka Pakuły chowają się za elementami spektaklu, Marcin Pakuła wystawia się niejako na widok publiczny, o czym warto pamiętać.

Osobiście muszę Mateusza Pakułę rozczarować – historia, którą mi opowiedział, zabrała mnie na jej ludzkim poziomie w tak głęboką, osobistą podróż, że całkowicie zignorowałem jej społeczno-polityczny wątek. Nie tylko mnie nie poruszył, ale wręcz wydał mi się w tych okolicznościach mało ważny. Aczkolwiek tu nie ma reguły, każdy widz – powtórzę – może przejść przez labirynt tego spektaklu swoją własną drogą. I jeszcze jedno: o ile w książce czuje się strumień prawdziwych, niekontrolowanych emocji autora/narratora, o tyle spektakl to już zupełnie inna bajka. Tu wszystko jest zaplanowane, wymyślone i perfekcyjnie wykonane. I to jest dobra wiadomość, poziom bowiem „teatralnego fałszu” jest wprost proporcjonalny do ludzkiej prawdy, będącej największą wartością tego przedstawienia. Znaczy też, że sam autor, wykonał na sobie i dla siebie gigantyczną pracę. Dobrze, że się nią z nami podzielił, bo w tak trudnej sytuacji, której stał się uczestnikiem, nigdy dość współczucia i pomocy, nawet ze strony czegoś tak na pierwszy rzut oka niepoważnego jak teatr.

Tytuł oryginalny

Jutro nie umiera nigdy

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła