EN

11.07.2023, 10:39 Wersja do druku

Jakub Józef Orliński: Moje zwycięstwo polega na tym, że przebiłem się płytą z muzyką polską

Sławny kontratenor Jakub Józef Orliński o tym, jak doszedł do swojego sukcesu: Pracowałem po 10 godzin dziennie, od 7 rano na nogach, potem próby, przedstawienia, podróże z miejsca na miejsce, setki godzin spędzonych samotnie w sali ćwiczeniowej. Nie było to wszystko zdrowe, ale jestem ambitny.

fot. Tytus Żmijewski / PAP

Sławny kontratenor Jakub Józef Orliński został śpiewakiem roku 2022 – to nagroda Opus Klassik, jedno z najważniejszych trofeów fonograficznych w Europie. Nagrodę przyznano mu za czwartą w dorobku płytę "Farewells", na której z Michałem Bielem nagrał pieśni Karłowicza, Moniuszki, Bairda, Czyża i Łukaszewskiego. Jest to więc także triumf muzyki polskiej. Jakie ma dalsze plany?

Rozmowa z Jakubem Józefem Orlińskim

Anna S. Dębowska: Jakie ma pan wąsy! To do roli?

Jakub Józef Orliński: Tak, jak zwykle u Clausa. Claus Guth przygotowuje premierę „Semele" Haendla na Festiwal Operowy w Monachium, organizowany przez Bayerische Staatsoper.

Śpiewam w niej Athamasa, faceta, któremu panna młoda ucieka sprzed ołtarza, ale on i tak kocha jej siostrę o imieniu Ino. Z Clausem Guthem robiłem kiedyś „Rodelindę" Haendla we Frankfurcie i też miałem taką stylizację, więc chyba mu przypadła do gustu.

Lubi wąsatych przystojniaków?

– Decyzja zapadła spontanicznie. Zanim przyjechałem do Monachium na próby, byłem w Los Angeles na produkcji „The Feast" z Long Beach Opera, do której zapuściłem wąsy, i taki nieogolony przyjechałem do Niemiec. Jak to zobaczyli Claus i jego zespół kreatywny, zwłaszcza ludzie zajmujący się kostiumami i make-upem, stwierdzili, że jest super, i poprosili, żeby zostawić.

Premiera jest 15 lipca. Jestem ciekawa, co tym razem wymyślił Claus Guth, reżyser, który „Cyganerię" Pucciniego umieścił w kosmosie, a „Cyrulika sewilskiego" Rossiniego – w świecie owadów.

– Guth jest rewelacyjnym reżyserem, zwierzęciem teatralnym. Uwielbiam z nim pracować. Obserwowanie go w momencie, gdy jest w swoim żywiole, bardzo mnie inspiruje. Lubię chwile, w których nagle musi być cisza w sali prób, bo jeśli ktokolwiek coś mówi, to on nie może zebrać myśli. Albo jak biegnie do ostatniego rzędu, żeby zobaczyć, czy sprawdza mu się w praktyce rozwiązanie sceniczne, które wymyślił. Pracujemy już na głównej scenie, widzę więc jego pomysły w fazie realizacji w scenografii i przestrzeni sceny.

Jestem bardzo zadowolony, zwłaszcza że mamy wspaniałą obsadę w tej produkcji: Michael Spyres, nasz Jowisz, to wspaniały głos, pracować z nim na jednej scenie i słuchać go codziennie to jest dar od niebios. Emily D’Angelo ma świetny głos, to samo Brenda Rae, która wciela się w Semele. A jeszcze jest wspaniały Philippe Sly i Jessica Niles, którą znam jeszcze ze studiów w nowojorskim Juilliard School of Music.

„Semele" to opera lub operowo napisane oratorium, w którym jest bardzo dużo erotyzmu. Współcześni Haendla nazwali „Semele" „sprośną operą", w czym jest oczywiście dużo przesady.

– Nie ma w tej inscenizacji zbędnych erotyzmów. Jest w niej za to dużo gęstej, scenicznej narracji i gry psychologicznej. W „Semele" jest tak, że to nie męskie, lecz żeńskie postacie mają wpływ na przebieg wydarzeń. To one stale coś wymyślają i popychają akcję do przodu. Główna bohaterka już na ślubnym kobiercu czuje, że potrzebuje czegoś więcej, i wchodzi w romans z Jowiszem. Junona i jej przyboczna Iris wymyślają intrygę przeciwko Semele. Kobiety działają, a mężczyźni muszą się odnaleźć w wykreowanych przez nie sytuacjach.

Guth jest bardzo inteligentnym reżyserem, pokazuje więc rozwój emocjonalny każdej z ośmiu postaci dramatu. Każda z nich zmaga się z własnym problemem. Dla nas, śpiewaków-aktorów, dużym wyzwaniem jest przechodzenie przez kolejne stadia emocjonalne, ale daje nam to bardzo dużo satysfakcji.

Widzę radość na pana twarzy. Cieszy się pan z nagrody Opus Klassik dla najlepszego śpiewaka roku 2022?

– To jest chyba moje największe zwycięstwo. Pal licho, że jest to „śpiewak roku", chociaż w tej konkurencji startowałem z najlepszymi, by wymienić Matthiasa Goerne, Jonasa Kaufmanna, Michaela Spyresa, Philippe’a Jaroussky’ego i Tomasza Koniecznego. Zwycięstwo polega na tym, że przebiłem się płytą z muzyką polską.

Nagrodę przyznano za „Farewells", na której z pianistą Michałem Bielem nagraliśmy wyłącznie pieśni kompozytorów polskich: Stanisława Moniuszki, Mieczysława Karłowicza, Karola Szymanowskiego, Tadeusza Bairda, Henryka Czyża i Pawła Łukaszewskiego. To moja pierwsza płyta recitalowa.

Dużo wysiłku kosztowało mnie przekonanie mojej wytwórni fonograficznej Warner Classics/Erato do wydania tego albumu. Tłumaczyłem, że warto wydać całą polską płytę, a nie tylko jeden cykl pieśni pośród wielu innych na płycie. „Farewells" nagraliśmy z Michałem dwa lata temu, ukazała się rok temu i teraz zbieramy owoce. Do triumfu dokładają się wyprzedane koncerty z tym programem, które graliśmy w Ameryce Północnej i Europie.

„Farewells" nie jest płytą łatwą w odbiorze, choćby ze względu na barierę językową i na to, że to są rzeczy na ogół nieznane poza Polską. A szkoda, bo taka „Prząśniczka" Stanisława Moniuszki jest pieśnią genialną, której nie powstydziłby się Franz Schubert.

– Zgadzam się. Podobnie zresztą jak „Łza", też napisana przez Moniuszkę. Mam śmieszną historię z tą „Łzą" – czasami, gdy ją gramy, ludzie przychodzą po występie i mówią: „Ten wstęp fortepianu, wiesz, to jest jak z »Harry’ego Pottera«". Coś w tym musi być, bo już sporo osób miało takie skojarzenie.

I zgadzam się, że ta płyta jest trudna. Teksty poetyckie w pieśniach Moniuszki i Mieczysława Karłowicza, które stanowią połowę programu tej płyty, wyrażają pesymizm i melancholię. To chyba bardzo polska cecha. Te pieśni noszą piętno czasu, w którym powstały, wyrażają nastrój tego okresu w historii Polski, gdy naszego kraju nie było na mapie Europy.

Oczywiście są też kompozycje późniejsze, bez tego ładunku, jak pieśni Tadeusza Bairda, Pawła Łukaszewskiego czy cykl trzech pieśni „Pożegnania" Henryka Czyża, z którego wzięliśmy tytuł naszej płyty.

Daje pan zagranicznym słuchaczom jakiś kontekst do tych pieśni?

– Zawsze na koncertach staram się rozmawiać z publicznością, tylko niekoniecznie chcę dawać ludziom tło historyczne. Zazwyczaj mówię im, o czym jest cały ten cykl i jakie niesie emocje. Tam jest bardzo dużo nostalgii.

Pieśni Karłowicza mają w sobie dużo tęsknoty za ojczyzną, tęsknoty za miłością, nie tyle do konkretnej osoby, ile do narodu, do tego, co zostało zabrane człowiekowi, który urodził się na ziemiach polskich. Taka przynależność, bycie przynależnym do narodu, jest czymś bardzo silnym. Rzadko mamy teraz do czynienia z tak silnymi uczuciami patriotycznymi. Polska istnieje jako niepodległe państwo i możemy czuć się w naszym kraju jak w domu. Ja, pomimo że jestem artystą nomadycznym, czuję, że moje miejsce jest w Warszawie, która jest moją małą ojczyzną.

Ale są tacy ludzie, którzy muszą uciekać ze swoich krajów i nie mają już tej przynależności, dającej człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. Szukają azylu i nowego miejsca, które mogą pokochać. I to jest coś, co daje się odczuć w tych pieśniach, w emocjach, którymi operują poeci i kompozytorzy. Odsyłam do książeczki dołączonej do płyty, gdzie piszemy o tym więcej z Michałem Bielem.

Znalazłam tam informację, że płyta została nagrana w technologii Dolby Atmos.

– Bardzo się cieszę, że „Farewells" są jedną z pierwszych płyt muzyki klasycznej, która została nagrana w tej technologii. Realizatorzy nagrania są dzięki niej w stanie przestrzennie zbudować całą architekturę dźwięku, a jest on hiperrealistyczny.

Chyba najlepszym przykładem tego, co potrafi Dolby Atmos, jest dźwięk używany w kinach – głośniki są ustawione z przodu, z boku, nad widownią, a w tych nowocześniejszych kinach nawet z tyłu i pod widownią. Jeśli np. jest pokazany jakiś wybuch, a pojawia się on z prawej strony ekranu, to dużo większa fala dźwięku idzie z prawej strony sali.

W muzyce klasycznej odbiorca będzie wiedział, że np. drugie skrzypce mam po lewej stronie, altówki siedzą za mną, kontrabasy w głębi, po prawej stronie. I to wszystko da się zaaranżować w tym programie. Jeśli ktoś ma dostęp do dobrego audiofilskiego sprzętu, słuchając naszej płyty „Farewells", będzie słyszał nas tak, jakbyśmy byli na scenie, tuż przed nim, a dźwięk będzie się dobrze rozchodził w całym pomieszczeniu. A za tę całą magię na naszej płycie odpowiedzialny jest świetny reżyser dźwięku Mateusz Banasiuk.

Szykują się premiery dwóch pana płyt. Czego tym razem posłuchamy?

– Jestem bardzo wydajnym artystą, więc w grudniu ubiegłego roku nagrałem piątą solową płytę, która nosi tytuł „Beyond" – nie mylić z Beyoncé. To jest chyba pierwszy wywiad, w którym to ogłaszam. Uprzedzam pytanie o to, co na niej będzie – nie mogę za dużo powiedzieć. Będzie to materiał wczesnobarokowy.

Płytę rozpocznie scena Ottona z „Koronacji Poppei" Claudia Monteverdiego, ale jak zwykle nagraliśmy dużo premier światowych, utwory kompozytorów, o których nawet ja – wytrawny gracz w tej barokowej dyscyplinie – nigdy nie słyszałem. Mój przyjaciel, śpiewak Yannis François kolejny raz pomógł mi zlokalizować i opracować materiał. Także i tę płytę nagrałem z zespołem Il Pomo d’Oro.

A druga płyta?

– W styczniu tego roku nagraliśmy „Orfeusza i Eurydykę" Glucka z zespołem Stefana Plewniaka Il Giardino d’Amore. Ta płyta ukaże się w przyszłym roku. Najpierw jednak 6 października „Beyond", na dwa dni przed rozdaniem nagród Opus Klassik w Berlinie. Od 23 października jesteśmy z Il Pomo d’Oro w trasie z „Beyond", gramy ponad 20 koncertów – to prawie popowa trasa koncertowa, więc bardzo się cieszę.

„Orfeusza i Eurydykę" też wydaje Warner Classics/Erato.

– Wszystko, co ukazuje się na rynku, powstaje w ramach mojego kontraktu z tą wytwórnią. Decyzja o nagraniu opery Glucka zapadła właściwie w ostatniej chwili. Zaczęło się od tego, że śpiewałem „Orfeusza i Eurydykę" w Paryżu, potem w San Francisco, w międzyczasie miałem kilka koncertów w Niemczech z Balthasar Neumann Orchestra, również z tym utworem. Gluck ułożył mi się w serię. Zadzwoniłem do Stefana Plewniaka, bardzo się do tego zapalił.

Udało nam się szybko zorganizować koncerty w Filharmonii Szczecińskiej i Filharmonii Narodowej w Warszawie. Dochód pomógł nam częściowo sfinansować nagranie. Wprawdzie Warner opłaca koszty wynajmu orkiestry, sali nagrań i wydania płyty, ale są to wszystko kosztowne sprawy. Dzięki koncertom muzycy Il Giardino d’Amore mogli więcej zarobić. Nie chcę się skarżyć na rynek fonograficzny, ale tak to wygląda obecnie, że stawki dla muzyka sekcyjnego na takich nagraniach nie są duże. Jak jest dopisana trasa koncertowa, mogą być godnie wynagrodzeni za swój wysiłek.

Jak wygląda pana kontrakt z Warnerem/Erato? Wygląda na to, że przyznali panu duży kredyt zaufania.

– Po sukcesie mojej pierwszej płyty „Anima Sacra" mam zupełnie wolną rękę. Alain Lançeron, szef Warner Classics/Erato, akceptuje moje pomysły. W moim komputerze mam materiał na sześć-siedem kolejnych płyt.

Z wytwórnią musimy tylko uzgodnić, który pomysł pójdzie pierwszy i jak to wszystko ułożyć w kalendarzu. Jestem rzeczywiście w bardzo wygodnej sytuacji, Alain ma do mnie zaufanie, bardzo się lubimy, przyjaźnimy, a przede wszystkim szanujemy.

Pan żyje w rygorze i dyscyplinie, którą pan sobie sam narzucił. W Polsce krytykuje się tzw. kulturę zapierdolu, młodzi ludzie nie bardzo chcą pracować ponad miarę, natomiast pan, który jest dla nich wzorem, jest przykładem osoby, która totalnie pracuje i wiele dzięki temu osiągnęła.

– Tak, mam swoją etykę pracy, co nie znaczy, że popieram wyzysk pracowników. Nieważne, czy sobota, czy niedziela, pracodawcy wysyłają SMS-y i maile, nie ma czegoś takiego jak wolne, nawet jak masz wolne, to musisz poświęcić weekend na nadrobienie pracy. Tak to wygląda – źle. Ja nadal wysyłam i odpowiadam na masę maili, jednak staram się to ograniczać. Trzeba wyznaczać sobie granice.

Na początku, kiedy dopiero zdobywał pan świat, musiał pan bardzo dużo pracować.

– Tak, w czasie studiów, które same w sobie były pracochłonne, pracowałem zarobkowo w kilku miejscach naraz, żeby się utrzymać. Później nie było wcale lżej. Pracowałem po 10 godzin dziennie, od 7 rano na nogach, potem próby, przedstawienia, podróże z miejsca na miejsce, setki godzin spędzonych samotnie w sali ćwiczeniowej, w pracy nad detalami, żeby zdobyć kontrolę nad instrumentem, jakim jest głos.

Nie było to wszystko zdrowe, ale miałem duże ambicje – jestem bardzo zmotywowaną jednostką. Jeżeli sobie coś postanowię, konsekwentnie to realizuję. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że jak się ma marzenia, to lepiej je rozbić na drobne, najmniejsze nawet cząstki, takie małe stopnie. I po tych stopniach powoli się wspinać, zamiast próbować podskoczyć od razu cztery i pół metra w górę. Więc takimi oto małymi kroczkami podążałem, dzięki temu wszystkie trudności były dla mnie łatwiejsze do udźwignięcia, a cele – do zdobycia.

Ciekawa jest pana perspektywa. Publiczność jest przecież zdania, że pan zrobił błyskawiczną karierę. A pan sobie to pomału układał.

– Wiem, że ludziom się wydaje, że w moim życiu są od początku same fajerwerki. Nikt nie mówi o tym, że brałem udział w przynajmniej ośmiu konkursach, w których odpadłem już po pierwszej rundzie. Jak próbowałem się dostać do Le Jardin des Voix, programu wokalnego robionego przez Williama Christiego i jego orkiestrę Les Arts Florissants, to trzykrotnie nie dopuszczono mnie nawet na przesłuchania na żywo. A teraz robimy razem koncerty i bardzo się lubimy.

Zmienił pan menedżera. Od stycznia współpracuje z panem Solal del Castillo. Kim jest?

– Najlepszym menedżerem na Ziemi. Jest Szwajcaro-Brazylijczykiem, który na razie mieszka w Londynie, ale niedługo przenosi się do Paryża. Nadal jestem w IMG, wielkiej agencji artystycznej, która ma biura w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, ma swoje bazy w Niemczech. Od kilku lat współpracowałem z innym menedżerem, ale potrzebowałem nowej krwi, człowieka, który jest „głodny" i pełen energii.

Mam dużo działań pobocznych, niezwiązanych z muzyką klasyczną, potrzebowałem kogoś, kto to okiełzna. Rynek muzyki klasycznej nie potrafi w ten sposób działać. Pojawia się dużo propozycji, potrzebne są szybka reakcja i inne podejście – jeśli dostaję np. zaproszenie na Męskie Granie, jak w zeszłym roku, to potrzebuję kogoś, kto zrozumie, że to może być dla mnie fascynujący i ciekawy projekt.

A nie, że przychodzi mail i człowiek od muzyki klasycznej stwierdza, że to jest żadna propozycja, bo jest np. nagłośnienie. I w ogóle nie odpisuje na ten mail, który przyszedł od jednej z największych organizacji koncertowych w Polsce.

„Daj mi chociaż szansę sprawdzić, czy warto w to wejść" – pomyślałem. I stwierdziłem, że tak dłużej być nie może. Z Solalem to się udaje i bardzo to sobie chwalę.

Tytuł oryginalny

Jakub Józef Orliński: Moje zwycięstwo polega na tym, że przebiłem się płytą z muzyką polską

Źródło:

„Gazeta Wyborcza” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.

Autor:

Anna S. Dębowska

Data publikacji oryginału:

11.07.2023

Wątki tematyczne