Nie mogę się nadziwić jak ktoś, kto tyle przeżył, kto widział tak wiele cierpienia i okrucieństwa, mógł zostać twórcą najbardziej przesyconych optymizmem utworów, jakie znam... - o memuarach Jeremiego Przybory "Przymknięte oko opaczności" pisze Monika Andrzejczak.
W pewnym sensie Jeremi Przybora był częścią mojego życia od zawsze. Szczupłego, sympatycznego Pana ze szklanego ekranu, odzianego obowiązkowo w ciemny frak, białą koszulę z cylindrem na głowie i laseczką w ręku wspominam z większym sentymentem niż najbardziej ulubioną dobranockę. Jako dziecko, niektóre piosenki jego autorstwa nuciłam pod nosem po drodze do przedszkola. W późniejszych latach już bardziej świadomie zainteresowałam się twórczością Starszego Pana. Zakochałam się w tekstach piosenek, a wszystko przez to, że były niebanalne, przewrotne, przepełnione wręcz skrzącym dowcipem. Kiedy w pewien chłodny marcowy ranek usłyszałam, że Przybora nie żyje dotkliwie ukuło mnie nie tylko poczucie straty, ale i żalu. Żalu, że NIGDY i NA PEWNO nie będę miała okazji go poznać. Jak mydlana bańka, prysło moje ciche (choć uporczywe) marzenie, że może gdzieś, kiedyś uda mi się wypić herbatę w jego towarzystwie. Tego dnia byłam przekonan