EN

5.01.2022, 09:00 Wersja do druku

Czy można żyć bez mrzonki?

"Jak to było naprawdę" wg opowiadania Antoniego Słonimskiego w reż. Alicji Choińskiej w PROMie Kultury w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.

fot. mat. organizatora

To reżyserka Alicja Choińska namówiła Sławomira Hollanda, aby przygotował swój kolejny monodram na podstawie tekstu Antoniego Słonimskiego „Jak to było naprawdę”.

Pomysł okazał się nader szczęśliwy. Aktor bowiem, ze swoim doświadczeniem monodramatycznym, predyspozycjami scenicznymi, w których łączy nuty komediowe, liryczne i tragiczne z wewnętrznym poczuciem miary jest bodaj idealnym adresatem tekstu Słonimskiego. Może nawet bardziej niż jego pierwsi (i jak dotąd jedyni) interpretatorzy, Wojciech Siemion i Wojciech Skibiński. Holland nie ma nic z ich charakterystyczności, plebejskiej Siemiona i małomiasteczkowej, sztetlowej Skibińskiego. Ale ten „brak” może okazać się siłą, pozwalającą uniknąć pokus nazbyt ekspresyjnej interpretacji, eksponującej warstwę szmoncesową tekstu albo jego sentymentalne akcenty. Umiar, tak właściwy aktorstwu Hollanda jest w tym wypadku wielką zaletą.

Monodram Słonimskiego jest bowiem monologiem adresowanym przez bohatera do Antoniego Słonimskiego – znajomego z sąsiedztwa, zapewne szanowanego ze względu na umiejętności słuchania i pisania. W ten sposób autor uwiarygadniał autentyczność relacji opowiadacza.

Kim jest opowiadacz? Niewiele o nim wiadomo. Poza tym, że lubi przesiadywać w restauracji „Rarytas” i przeglądać gazety, oglądać wystawy komisów warszawskich, że przyjaźni się z doktorem Walickim, mieszka w sercu Warszawy, w pobliżu Alei Róż (gdzie mieszkał sam Antoni Słonimski), z nostalgią wspomina Warszawę przedwojenną, że zna krawca Rajzemana i że prawdopodobnie i on, jak Rajzeman musiał się mieć w czasie wojny na baczności ze względu na żydowskie pochodzenie. Zresztą opowiadacz jest tylko pośrednikiem, bo głównym bohaterem opowiadania jest właśnie krawiec Rajzeman, który dwa razy cudem uniknął komory gazowej, a teraz, kiedy po raz trzeci zwaliło się na niego nieszczęście z pomocą przyszła mu Wiadoma Osoba. Siły Najwyższe nie mogły już znieść udręk, jakie spotykają Rajzemana – tym razem bowiem krawiec ku swej rozpaczy przypalił żelazkiem spodnie szyte dla doktora Walickiego i to z materiału z niemałym wysiłkiem sprowadzonego z Anglii. Oczywista niewspółmierność przeżywanej tragedii (śmierć w komorze gazowej i przypalone spodnie) stanowi samo serce tej liryczno-humorystycznej opowieści z pewną dezynwolturą traktującej o Holocauście i cierpieniach narodu żydowskiego. Trzeba wielkiej delikatności, wyczucia stylu i siły aktorskiego wyrazu, aby tego kolizyjnego, a jakże prawdziwego psychologicznie starcia cierpień krawca „mężczyźnianego” nie wystawić na pośmiewisko. Holland to potrafi, ale nie tylko to, bo cała opowieść, którą snuje, tchnie prawdą, śmiałą i trafną obserwacją obyczajową, inkrustowaną aluzjami politycznymi („u nas garnitury to zawsze jednorządowe”) czy refleksjami o świecie, który zszedł na psy. Nawet przybyła na odsiecz Razjzemanowi Wiadoma Osoba, która zawróciła czas i uratowała spodnie przed unicestwieniem, przyznaje, że świat się jej nie udał, skoro „maszyny są coraz lepsze, a ludzie coraz gorsi”.

Opowiadacz Słonimskiego, choć się zarzeka, że widział, jak Osoba zstąpiła na Ziemię (a punkt obserwacyjny miała nielichy, przed komisem na Mokotowskiej) i czego dokonała, nie wyklucza, że może mają rację także ślepi realiści, którzy wyrzucają mu, że jest z pokolenia, które tylko wygląda cudu. Jak by nie było, Holland schodzi ze sceny z pytaniem; „czy można żyć zupełnie bez mrzonki”? Pozornie niewiele znaczące słowa, puenta monodramu, niosą sens tego scenicznego opowiadania. Słonimski, a za nim Holland mówią o potrzebie marzeń, o tęsknocie za lepszym światem. Stąd wielkiej urody fragment, w którym opowiadacz przytacza słowa Rajzemana o kojącym życiu w zaświatach („jedzenie było na zasadzie serdelki sprzed pierwszej wojny światowej”).

Ten pełen mądrości, celnego humoru i lirycznej zadumy tekst przekazany został z rzadką kulturą słowa i przekonaniem, że to nie są jakieś głupie mrzonki, ale mrzonki bez których nie da się żyć. Premiera monodramu miała miejsce w PROMIE Kultury na warszawskiej Saskiej Kępie. Teraz przed spektaklem – mam nadzieję – długie życie w drodze. Dość przypomnieć, że Wojciech Skibiński, który po raz pierwszy przedstawił „Jak to było naprawdę” w roku 1974, nie rozstawał się z tym tekstem prawie przez 40 lat – w 38 lat po premierze został nagrodzony przez jury festiwalu monodramów w Łodzi (2012).

Przez wiele lat przypominał ten tekst jego pierwszy interpretator, Wojciech Siemion. Najpierw podczas próby czytanej, a potem jako spektakl teatru jednego aktora w warszawskiej Starej Prochowni (1972). Na afisz wszedł w okresie cenzorskiego zapisu na nazwisko Słonimskiego, stąd niemal całkowity brak recenzji, jedynie przy okazji gościnnych występów Siemiona na Wybrzeżu z rozmaitymi produkcjami Prochowni dziennikarzowi Dziennika Bałtyckiego udało się przemycić garść informacji o tym spektaklu wraz z jego entuzjastyczną oceną: „W nastrój tego wieczoru wprowadza Czwórka Szacha, śpiewająca „W starych nutach babuni” [mowa o walcu „François” mojego pradziadka Adama Karasińskiego – przyp. TM] i „dawnych wspomnień czar…”, po czym… podnosi się od kawiarnianego stolika Siemion. „Panie Słonimski, ja panu powiem, jak to było naprawdę…” – zaczyna, po czym przez dwie niemal godziny relacjonuje życiową drogę współczesnego starozakonnego. Jest w niej nutka melancholii, jako że narrator szedł dwa razy do gazu…, są obrazki ze współczesnego żywota. Zastanawia się więc krawiec Rajzeman, dlaczego np. na stadionie są zawsze butelki do rzucania, a w mieście ich brakuje, zauważa, iż garnitury są u nas już dawno jednorządowe i szkoda jest liczyć na szybkie zmiany”…

Ten długi monolog przedstawiał aktor na tle powiększonej okładki egzemplarza „Szpilek” z portretem Antoniego Słonimskiego. To dodatkowo uobecniało poetę i ciętego komentatora, któremu władza próbowała zamknąć usta. Zresztą i sam autor – wobec braku recenzji – odezwał się w sprawie tego spektaklu, który przez wiele lat utrzymywał się w repertuarze Prochowni aż do śmierci Antoniego Słonimskiego, a Siemion chętnie prezentował go w różnych zakątkach kraju – w całości lub we fragmentach. „Materia to delikatna – komentował Słonimski spektakl na podstawie własnej prozy – bo dialekt, slang, umownie u nas zwany szmoncesem, łatwo zepchnąć w karykaturę, nietakt lub trywialność. Siemion bezbłędnie podaje zarówno żarty, jak i liryczne fragmenty, tworząc znakomitą kreację aktorską. „Jak to było naprawdę” jest próbą zapisu tej gwary wymarłej, zepchniętej do lamusa pamiątek. (…) Przedwojenny kabaret szczycił się niezrównanymi odtwórcami żydowskiego dowcipu, humoru nie pozbawionego odcienia metafizycznej melancholii. „Jak to było naprawdę” jest próbą archiwalnego zapisu tej mowy, którą Siemion potrafił przekazać ani na chwilę nie fałszując melodii frazy i subtelności akcentowania”.

Siemion polubił ten monolog, toteż w kilka lat później zrealizował wersję telewizyjną spektaklu, pokwitowaną entuzjastycznie przez Teresę Krzemień: „Jak z moralitetu, jak z przypowieści, Siemion robił, co mógł, by tekst się zalśnił, humor się perlił, a owo arcyważne ciepło stale emanowało”. Telewizyjna wersja nie była prostym zapisem istniejącego spektaklu żywego planu, ale jego przełożeniem na obraz – swój monolog przedstawiał Siemion w zaaranżowanej w telewizyjnym studiu kawiarni, a więc w otoczeniu naturalnym dla Antoniego Słonimskiego.

Podobnym tropem poszedł także scenograf monodramu Hollanda – na scenie pojawił się się kawiarniany stolik, stylizowany neon restauracji „Rarytas”, wieszak z balonami, które pod koniec spektaklu aktor rozdaje widzom, zachęcając w ten sposób do wspólnej podróży przez mrzonki. Dodatkowym atutem spektaklu jest muzyka specjalnie skomponowana przez Kubę Sienkiewicza, w której słychać charakterystyczne żydowskie motywy przeplatane delikatną nutą nostalgii. W ten sposób Kuba Sienkiewicz debiutuje jako autor muzyki teatralnej, a na Facebooku komentuje premierę jak rasowy recenzent: „Sławek Holland będzie z tym monodramem jeździł po całym kraju, więc warto wypatrywać, bo tekst i interpretacja są znakomite (byłem na próbie). Opowiadanie [druk w „Dialogu” w styczniu 1963 – przyp. TM] ma tak zaskakująco aktualne momenty, że można spaść z krzesła”. Potwierdzam.

Tytuł oryginalny

Czy można żyć bez mrzonki?

Źródło:

„Dziennik Trybuna” nr 3/5