EN

10.11.2022, 15:48 Wersja do druku

Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano

„Mistrz i Małgorzata” wg Michaiła Bułhakowa w reż. Ondreja Spišáka z Teatro Tatro na Festiwalu Via Carpatia w Olsztynie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Scena słynnego balu u Szatana, na którym Małgorzata sprawuje funkcję gospodyni, wyglądała oszałamiająco, ale nie ze względu na zastosowane w niej teatralne środki (choć te również były znakomite), a na treści, jakie ze sobą niosła, będąc jednocześnie kluczem do tego wspaniałego spektaklu. Oto w momencie, gdy trzeba już niemal witać gości, Woland w brawurowej interpretacji Łukasza Kosa doznaje dziwnej zapaści. Staje się nagle bezwolną kukłą, którą jego słynna trupa (Behemot, Korowiow i Azazello, rolę Helli odgrywa gumowa czarna lala) próbuje reaktywować za pomocą mało subtelnych metod. Gdy nie dają one rezultatu, zostaje on przez nich wyniesiony za kulisy. Pojawia się wprawdzie za chwilę w kulminacyjnym momencie balu – scena z baronem Meiglem – jednak pełną kontrolę nad sobą i sytuacją odzyskuje dopiero w scenie, w której Małgorzata ma otrzymać zapłatę za swoją służbę na balu. Choć jest totalnie wyczerpany i zmęczony, znów jest liderem grupy, znów prowadzi swoją narrację zarówno w stosunku do Małgorzaty, jak i innych, podobnie jak w poprzednich scenach.

Taki obraz Wolanda na balu narzuca w sumie dwie główne drogi interpretacji spektaklu: pierwszą w stylu modernistycznym, zawierającą się w staffowskiej frazie z Deszczu jesiennego – Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie; a więc motyw diabła, pogrążonego w rozpaczy i płaczącego nad złem świata, drugą – niemającą z literaturą i filozofią nic wspólnego, będącą zaś w istocie czymś na kształt sensacyjnej opowieści political fiction. Jak to w teatrze bywa, obie są tu pewnie uprawnione, nie mówiąc już o tym, że w zależności od percepcji widzów znajdzie się tu jeszcze kilka innych możliwości odczytania.

Mnie fascynuje ta polityczna, więc podążę jej śladem. Woland w zapaści jest niejako reanimowany przez swoich towarzyszy, którzy wyglądają raczej na zakapiorów niż na poczciwych, slapstickowo wręcz ślamazarnych towarzyszy podróży zagranicznego konsultanta. Nie ma tu mowy o bułhakowskiej kraciastej konfekcji czy śmiesznych binoklach – Korowiow jest szczupły, postawny, w typie everymana, muskularnemu Behemotowi najlepiej z oczu nie patrzy, Azazello zaś jakby dopiero co wrócił z Syrii czy Afganistanu. Zamiast Helli jest czarna gumowa lalka, przy pomocą której „chłopcy” dopadają Warionuchę, ale też być może i kontrolują swojego szefa. W mojej bowiem interpretacji Woland, z podejrzanym polskim akcentem, to nie żaden wszechmocny Szatan, a zwykły podstawiony figurant, znaleziony w obcym kraju, żeby uprawdopodobnić serwowaną publiczności narrację. Za kulisami szantażowany pewnie i do wielu rzeczy zmuszany, co się nam niejako sugeruje w paru miejscach, przed nami zaś, publicznością tego osobliwego show, odgrywający – czasem nawet z przekonaniem – swoją rolę. Nie ma on realnej władzy, bo tę dzierżą – trywialnie mówiąc – jego służby. To one podsłuchują, inspirują, decydują i wykonują. Kolejne poszlaki zdają się to tylko potwierdzać: sfingowana wizyta w teatrze podstawionego prezydenta, demaskacja hipokryzji różnych urzędników, granie kukiełką Stalina czy wreszcie cała konstrukcja postaci udającej Zwykłego Widza, nieustannie aktywnej wśród publiczności, która na koniec okazuje się Baronem Meiglem – na co dzień „przewodnikiem cudzoziemców”, w istocie jednym z głównych szpiclów tego systemu i powieści. O ziemskiej inspiracji i pochodzeniu całości tego show świadczy też zdawkowe potraktowanie wątku Jeszui, ograniczonego do dwóch scen i zainscenizowanego w teatrze lalek. Takie ujęcie całej „lokomotywy” powieściowej metafizyki ironicznie sugeruje, że żadnej transcendencji tu nie ma, opowieść metafizyczna to po prostu tylko kolejne narzędzie do osiągania politycznych celów. Podobnie zresztą jak powieść Bułhakowa, gdy się bowiem przyjrzeć całości spektaklu Ondreja Spišáka, to genialnym pomysłem jest tu właśnie przearanżowanie wątków Bułhakowa tak, by służyły moskiewskiemu reżimowi i pokazanie, jak mogłaby nam opowiadać tę historię FSB – z przymrużeniem oka rzecz jasna, żebyśmy czasem w tę narrację „służb Wolanda” nie uwierzyli.

Show Teatro Tatro wygląda więc w tym kontekście tak: kilku funkcjonariuszy FSB postanowiło poprawić swój wizerunek w Europie Środkowo-Wschodniej i trochę nam, jej mieszkańcom namieszać w głowie. W związku z tym – podszywając się pod trupę Wolanda – przedstawić nam alternatywną wersję opowieści Bułhakowa, ubraną w szaty objazdowego teatru. A wybrało Mistrza i Małgorzatę z kilku co najmniej powodów: wszyscy tę opowieść w naszych stronach znają i lubią, Bułhakow jako Rosjanin urodzony w Kijowie ma u nas – nawet po 24 lutego – względnie dobrą prasę, no i szatan jest w powieści ukazany jako ten, który jest lepszy od potwornych i zdziczałych ludzi w Moskwie. Biorą więc namiot, ruszają w objazd i prezentują nam dzieło Bułhakowa przepisane na swoje potrzeby, próbując wmówić, że to jest najbardziej kanoniczna jego wersja (oryginał powieści przywieziony z Moskwy jest rzekomo do wglądu podczas spektaklu). W Polsce tę narrację dodatkowo wzmacnia polskość aktora Łukasza Kosa, grającego Wolanda. Staje się on bowiem „miejscowym statystą” w „głównej roli” (podobnie zresztą jak goszczący na widowni prezydent), przez co całość konceptu jest jeszcze bardziej wiarygodna, sceny zapaści Szatana zaś jeszcze bardziej wstrząsające. Żeby zaś widowisko miało odpowiednią siłę rażenia, wszystko musi być w nim wspaniałe – i rzeczywiście jest! To prawdziwie cyrkowe, ekwilibrystyczne, prestidigitatorskie show na najwyższym poziomie. W tym spektaklu robi się wszystko: skacze, biega, lata, jeździ czarną wołgą (w rzeczywistości trabantem, wiele rzeczy jest tu zresztą przemalowanych) i biega nago wokół ogniska, rozpalonego obok namiotu. Aktorstwo całego zespołu jest zachwycające, adaptacja i jej inscenizacja wybitna, rytm, energia, użyte środki sprawiają, że owo FSB-show zapiera dech w piersiach. Na koniec chłopaki Wolanda pozwalają sobie na gruby dowcip, będący jednocześnie jawną groźbą. Na szczęście dla nas, tym razem jej nie spełnili, choć w Olsztynie jeden widz nie wytrzymał presji i czmychnął z widowni w kulminacyjnym momencie tej sceny. Założę się, że nie na ostatni autobus!

Ondrej Spišák ze swoim zespołem – trzeba to jeszcze raz wyraźnie powiedzieć – bardzo wyraźnie i z chirurgiczną wręcz precyzją tę narrację FSB konstruuje, po czym ustawiając ją w grze aktorów (i swojej) o jedną nutę za wysoko, o jeden gag za daleko, jednocześnie ją deprecjonuje, ukazując nam ją w krzywym zwierciadle, żebyśmy mogli zobaczyć zatruty, choć porażająco skuteczny mechanizm manipulowania opowieścią dla politycznych celów. Przez to show ujawnia swoją złowrogą twarz, która cały przecież czas znajduje się schowana gdzieś między literami tej wspaniałej i uwielbianej przez nas powieści. Ta twarz, będąca odbiciem lica Rosji – jak wiemy – znana była powszechnie w naszej części Europy już od dawna. Spišák zaś mówi o niej przynajmniej od ośmiu lat (tyle jest już grany ten spektakl), wydarzenia ukraińskie zaś dopisują tu tylko jeszcze bardziej wstrząsający i aktualny kontekst. Jest to też opowieść o tym, jak spektakularne show może ukryć niewygodne dla nas rzeczy, jak niebezpiecznym jest narzędziem w walce politycznej. Na zawsze zapamiętam scenę balu u Szatana, która odciąga naszą uwagę od zabawy Behemota z Azazellem, przedstawiającą i w sposób dosłowny i metaforyczny istotę rzeczy.

Moim ulubionym momentem w spektaklu była chwila, gdy (moskwianin) Lichodiejew znajduje się nagle – za sprawą służb, nie magii – w (krymskiej, ukraińskiej) Jałcie. Spotyka tam biednego rybaka, robiącego również za czarnomorską mewę i w odpowiedzi na pytanie zadane po rosyjsku: co to za miasto, słyszy: Jałta, chuju. Gdy się wplecie ten epizod w strukturę opowieści służb, znów robi się ciekawie. Jako że spektakl jest na naszym terytorium, chłopaki z FSB muszą nam dać towar, za który chętnie zapłacimy, inkrustują więc tę opowieść odpowiednią treścią, która uwiarygodni całość, a potem już sączą nam do woli odpowiednie treści, zgodne z ich celami i polityką. Tak wygląda struktura tej opowieści, co nie znaczy, że mogą mi w ten sposób odebrać mój entuzjazm po słowach Jałta, chuju, albo że moja sympatia dla Ukraińców gdzieś wyparuje. To tylko demaskacja, której dopomina się Arkadij Apołłonowicz w trakcie seansu w Variete i którą na wielu poziomach – tym razem przeprowadzoną przez Ondreja Spišáka i jego wybitny zespół – otrzymuje.

Spektakl Teatro Tatro to najlepsza inscenizacja Mistrza i Małgorzaty jaką widziałem, spektakl pod każdym względem będący arcydziełem. Nie jest łatwo go upolować, bo o tym, że będzie grany, często decyduje przypadek. I może to właśnie jest w nim najpiękniejsze – ta konspiracyjna obecność w naszym brutalnym i barbarzyńskim świecie.

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

01.11.2022