„Barwy uczuć” Alfreda de Musseta i Françoisa de La Rochefoucaulda w reż. Przemysława Stippy w Teatrze Telewizji. Pisze Krzysztof Krzak w Teatrze dla Wszystkich.
„Teatr Telewizji na żywo wraca do TVP” – grzmią triumfalnie media głównie te związane związane z obozem sprawującym władzę. Tymczasem ten „powrót” odbył się już jakiś czas temu, by wspomnieć choćby niedawną transmisję „Apolla z Bellac” czy „Mszę za miasto Arras” w wykonaniu Janusza Gajosa. Tyle że były to zdarzenia incydentalne. Podobnie jak „Barwy uczuć” pokazane na żywo 13 marca 2023 roku. Pozostałe prezentacje będą już miały charakter powtórkowy.
Oczywiście, bardzo kibicuję obecnemu prezesowi TVP, Mateuszowi Matyszkowiczowi, który zapowiedział, że chce doprowadzić do trzech premier teatralnych na żywo miesięcznie już jesienią bieżącego roku. Nie wiem tylko czy uda mu się przyciągnięcie do instytucji – którą kieruje – ludzi umiejących robić ciekawe spektakle teatralne i aktorów posiadających zdolność przykucia uwagi widzów. To może się okazać zadaniem niemożliwym do realizacji bez fundamentalnych zmian na Woronicza. A jako pierwszą jaskółkę, która być może wiosnę uczyni, otrzymaliśmy rzecz nie do końca nową i oryginalną, bowiem „Barwy uczuć” na ekranie Teatru Telewizji (oczywiście na żywo) gościły 63 lata temu w reżyserii Ireny Sobierajskiej z udziałem takich tuzów, jak Andrzej Łapicki, Ignacy Gogolewski i Jan Kobuszewski. Nie zachował się ani scenariusz, ani zapis telewizyjny tamtego spektaklu. Jego rekonstrukcji podjął się Przemysław Stippa, jeden z ulubieńców (obok Andrzeja Mastalerza) władz TVP. On dokonał adaptacji tekstów dramatów Alfreda de Musseta „Kaprys” i „Drzwi muszą być albo otwarte albo zamknięte” uzupełnionych „Maksymami i rozważaniami moralnymi” XVII – wiecznego francuskiego pisarza i filozofa Françoisa de La Rochefoucaulda. Dodał też infantylny do granic możliwości podtytuł: „Albo miłość umarła, niech żyje miłość”. Stippa postarał się też formalnie nawiązać do tradycji Teatru TV poprzez stosowanie choćby plansz z napisami tworzonymi ręcznie i zmienianymi na sztalugach przez jednego z aktorów, jak również przez stworzenie przestrzeni scenicznej pełnej umowności i prostoty, a jednocześnie swoistego uroku, jak to bywało jeszcze jakiś czas temu w klasycznym teatrze (duża zasługa w tym zakresie leży po stronie scenografki i twórczyni kostiumów, Aleksandry Redy). Nie obyło się również (jak w niemal wszystkich prezentowanych ostatnio na żywo spektaklach teatralnych w TVP) bez pokazania kulisów transmisji z całą ekipą realizacyjną gotową do działania. Przedstawienie otwiera stojący przed wejściem do telewizyjnego Studia 2 Mirosław Konarowski, ongiś czołowy amant polskiego kina i teatru, także telewizyjnego, tu grający w przerysowanej konwencji lokaja, który prowadzi widza przez owo zaplecze na scenę, gdzie toczyć się będzie właściwa akcja.
Nie będzie to jednak akcja jakoś specjalnie wciągająca widza, bowiem wybrane przez reżysera teksty XIX– wiecznego dramaturga nijak się mają do współczesności, a przedstawione w nich dylematy odległe są o lata świetlne od mentalności i problemów dzisiejszych kobiet i mężczyzn. To taka raczej galanteria dramaturgiczna, której nawet w czasach Alfreda de Musseta szanujące się teatry niezbyt chętnie grywały. Dużo w niej słów, które nie robią raczej wrażenia. No bo czy mogą być interesujące dla człowieka XXI wieku zaloty Hrabiego (Robert T. Majewski) do bogatej owdowiałej Markizy (Aleksandra Justa) czy też flirtujący za plecami młodej żony inny hrabia, który na dodatek przynosi do domu dowód owego pozamałżeńskiego związku w postaci… sakiewki? Mądrości wyrażane przez wspierającą zdradzaną żonę panią de Lery o prawie każdego, także kobiety, do „kaprysu”, czyli czasowego zauroczenia kimś innym, są ani odkrywcze, ani… jakoś szczególnie mądre. Słuchanie więc tych mało interesujących wynurzeń bohaterów staje się na dłuższą metę po prostu nużące, a jedynym wciągającym zajęciem staje się „polowanie” na ewentualne wpadki grających na żywo aktorów. Poważniejszych wpadek nie było. Nawet aktorzy debiutujący w Teatrze Telewizji: Anna Zachciał (Matylda), Anna Szymańczyk (Pani de Lery) i Marcin Korcz (Henryk) poradzili sobie z zadaniem bardzo profesjonalnie, prezentując przy tym świetną dykcję, co nie jest już od dosyć dawna taką oczywistą oczywistością w przypadku polskich aktorów, niestety…
Na przedstawieniu negatywnie odbija się przede wszystkim przestarzały, trudny do uwspółcześnienia tekst de Musseta i jego salonowe problemy, którego nie jest w stanie ożywić dość ładnie brzmiąca muzyka Tomasza Sroczyńskiego czy taniec w układzie Eweliny Adamskiej–Porczyk, wywołujący chwilami skojarzenia z balem manekinów. Co zaś do samych uczuć, czy też precyzyjniej uczucia miłości, bo o nią podobno szło w tym spektaklu, to ani w niej barw, ani potęgi. O potencjale reżyserskim Przemysława Stippy świadczyć będzie, póki co, jego znakomicie zrealizowany w ubiegłym roku spektakl „Matka odchodzi” według Tadeusza Różewicza ze znakomitą Magdaleną Kutą.