Idąc na "Klątwę" Olivera Frljicia mijam milcząco grupę modlących się za mnie i protestujących przeciwko temu, że za chwilę będę mógł obejrzeć to przestawienie. Gdy spektakl się kończy, stoję milcząco wśród demonstracyjnych owacji. Naprawdę chciałbym być z tymi, albo z tamtymi. Ale nie potrafię - pisze Dariusz Kosiński.
Dawno nic mnie w teatrze tak nie przeorało jak ta "Klątwa" (na zdjęciu). Dawno, bardzo dawno - nie pamiętam kiedy - tak długo przedstawienie nie dawało spokoju i zmuszało do myślenia. Nie tylko i nie tyle o Polsce, świętym Janie Pawle II, aborcji i Kościele katolickim. O sobie. Wlazł mi ten Frljić do głowy i siedzi. Wyleźć nie chce. Naprawdę chętnie bym go przegnał okrzykami o bluźnierstwie, szarganiu, przekraczaniu granic sztuki, co to ma gwarantowaną wolność, ale no, bez przesady... Równie chętnie przegoniłbym go oklaskami nie tyle wyrażającymi podziw i uznanie dla wspaniałych i naprawdę wiele ryzykujących aktorek i aktorów tego spektaklu, ile poprawiających samopoczucie klaszczących. Ach, ach - jacy jesteśmy wolnomyślni, liberalni i nowocześni! Ach, jak nic nie mamy wspólnego z tą okropną katolicką Polską. Ach, jakże szczęśliwi jesteśmy, że nic, co z tej sceny pada, nas przecie nie dotyczy... Gdy słucham tych oklasków, solidaryzuję s