Juliusz Chrząstowski [na fali]
Wolałbym, żeby wspaniale napisaną rolę doktora Stockmanna w Ibsenowskim "Wrogu ludu" zagrał porządnie, niech będzie że po staremu - a nie w sweterku z second handu, na kanapie ze śmietnika, z przymierzaniem monstrualnego indiańskiego pióropusza i z innymi wygłupami typowymi dla grotesek Jana Klaty. Handryczę się o tę inscenizację, drażni mnie nonszalancja, z jaką reżyser zamienił kulminację dramatu (i wielki monolog doktora) na banalny talk show z widownią o współczesnym Krakowie. Ale nie mogę nie docenić sprawności aktora w prowadzeniu tej publicystyki, świetnego kontaktu z widzami, taktu, rozsądku i przytomności umysłu. Faceci (i niewiasty), w życiu których od owocnego kontaktu z elektoratem zależy wszystko, powinni ustawiać się w kolejce - po korepetycje.