Czyż może być większe uznanie dla artysty, zwłaszcza artysty słowa, niż wejście do języka potocznego? Niż zmiana statusu nazwiska z nazwy własnej na rzeczownik pospolity, aczkolwiek wciąż pisany dużą literą? Zmarły pisarz miał tę satysfakcję. "To przecież jak z Mrożka!, Mrożek by tego nie wymyślił!" - te wykrzykniki stały się skrzydlate, odkleiły się od autora i jego dzieł, zyskały rangę uogólnienia. Więcej: skutecznie rozbiły pokoleniowe bariery.
Przecież gdy dzisiejszy czterdziestolatek bądź dwudziestolatek mówi o czymś, że jest jak z Mrożka, w istocie nieświadomie powtarza frazę rodziców albo dziadków. Albowiem Sławomir Mrożek na włączenie swego nazwiska między narodowe przysłowia pracował tak naprawdę pół wieku temu. W czasach przez chwilę pełnej nadziei, a potem gnuśniejącej i ponurzejącej gomułkowszczyzny, gdy pisarz był w sile wieku i weny twórczej. Gdy powstawały liczne sztuki (przede wszystkim jednoaktówki), opowiadania, wiersze, rysunki chwytające w zgrabne i nośne formuły całe ówczesne, by tak rzec, życie mentalne. Z jednej strony absurdy i kłamstwa systemu (nie w aspektach ideologicznych, te były pod ścisłą ochroną cenzury, ale w funkcjonalnych jak najbardziej), z drugiej - zadęcia i kompleksy w stosunkach międzyludzkich. Ten pierwszy obszar może symbolizować pamiętny rysunek wybiegu w zoo z wielkim napisem "Słoń" i niewielką tabliczką z boku: "z braku słonia, zast